[ Pobierz całość w formacie PDF ]

siostrzenicą!
Hrabia nie rozgniewał się, ale zaśmiał się głośno.
- Ale jednak go pokonałem! - powiedział tonem pełnym
zadowolenia. Cara nie odezwała się, a hrabia ciągnął dalej: -
Szydził ze mnie, poniżał mnie. Przez ostatnie pięć lat dopiekł
mi do żywego! Teraz ja jestem górą, a ten wszechwładny pan
nareszcie czuje gorycz porażki.
- Masz pieniądze, o które ci chodziło - przerwała mu
Clara. - Pozwól mi odjechać, stryju. Powiesz, że nie udało ci
się mnie odnalezć i nie masz pojęcia, dokąd pojechałam.
Zniknę i nigdy więcej mnie nie zobaczysz.
- Nie mam zamiaru się z tobą kłócić - odrzekł hrabia. -
Wyjdziesz za markiza i na kolanach dziękuj za to Bogu, jeśli
On w ogóle istnieje. %7ładen opiekun nie może zrobić więcej
dla podopiecznej, która zawsze sprawiała tyle kłopotów.
- Nie robisz tego dla mnie - zauważyła Cara. - Zawsze
nienawidziłeś mego ojca, zazdrościłeś mu i dlatego tak mnie
nienawidzisz. Dziękuję Bogu jedynie za to, że nie będę
musiała dłużej mieszkać z tobą!
Hrabia zaśmiał się bardzo nieprzyjemnie.
- A więc jeszcze masz w sobie tyle energii? - spytał. -
Myślałem, że wybiłem ci już to z głowy. Szkoda, że nie
wychodzisz za Mortimera Forstratha. On by się z tobą nie
cackał.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Widziała przed sobą w
oddali dom. Wiedziała, że stryj ma rację mówiąc, że jej życie
z markizem będzie o wiele lepsze niż małżeństwo z
Forstrathem.
Poczuła się nagle słaba i bardzo zmęczona, nie tylko
dlatego, że przegrała swą walkę ze stryjem, ale dlatego, że
rany na plecach bolały ją niemiłosiernie.
Jechała przodem, żeby nie słyszeć szyderstw hrabiego.
Bała się, że spadnie z konia, więc próbowała myśleć tylko o
tym, żeby trzymać się mocno siodła. Jakimś cudem udało się
jej dojechać do domu.
Kiedy służący podszedł do koni, przełożyła nogę przez łęk
siodła i zeskoczyła na ziemię. Wiedziała, że musi jeszcze
wejść na schody. Nagle poczuła, że ciemność spod jej nóg
pochłania ją.
Cara odzyskała przytomność i stwierdziła, że siedzi w
rzezbionej, drewnianej ławce w prywatnej kaplicy markiza.
Ktoś przykładał jej do czoła chusteczkę skropioną wodą
kolońską. Jakaś inna dłoń przysuwała do jej ust kieliszek
koniaku. Kiedy próbowała odsunąć te ręce, usłyszała głos
markiza:
- Proszę to wypić. Poczuje się pani lepiej.
Cara nie miała już sił, żeby się buntować. Wypiła mały łyk
koniaku i poczuła, jak ognisty płyn spływa jej do żołądka.
Poczuła się trochę lepiej. Otaczająca ją ciemność nieco
ustąpiła.
Markiz znowu przysunął kieliszek do jej ust. Chciał, żeby
się jeszcze napiła. Uczyniła to. Ciemności ustąpiły i wiedziała
już, gdzie się znajduje i co się z nią stało.
- Już czuje się dobrze - usłyszała czyjś głos. Ktoś zdjął jej
chusteczkę z czoła. Podniosła wzrok i zobaczyła, że tuż obok
niej stoi markiz.
Jego oczy niczego nie wyrażały, ale z jego zaciśniętych
warg mogła wnioskować, że jest bardzo rozgniewany.
Pomyślała sobie, że to nie jej wina.
- Chce pani jeszcze? - spytał. Mimo że mówił obojętnym
tonem, zdawało się, że trochę jej współczuje.
Pokręciła przecząco głową.
- Nie - nie... dziękuję... panu.
- W takim razie przystępujemy do ceremonii! - usłyszała
głos stryja.
Odwróciła głowę. Zobaczyła, że stoi oparty o ławkę. Na
stopniach ołtarza stał pastor, którego z sobą przywiózł.
Trzymał w dłoniach Biblię. Miał na sobie zakurzone buty do
konnej jazdy, a jedynym dowodem jego świętego urzędu był
biały kołnierzyk na szyi. Wyglądał bardzo nieodpowiednio.
Niemniej jednak Cara była przekonana, że jej wuj
dokładnie sprawdził, czy ten pastor miał niezbędne święcenia.
Zrobił wszystko, żeby ta msza i - co ważniejsze - zawarty
podczas niej związek małżeński był całkowicie legalny i
wiążący.
Zrozumiała teraz, że nic jej się nie udało i że nie ma już
ratunku, mimo że małżeństwo w takich warunkach było farsą i
gwałtem na sakramencie Kościoła. Nie mogła jednak nic
zrobić.
Markiz nie patrzył na nią. Stał w pobliżu i czekał, żeby do
niego podeszła.
Instynktownie spojrzała na drzwi kaplicy. Spostrzegła, że
stał w nich Israel Jacobs. Uważnie ją obserwował. Cara czuła,
że kpi z jej bezsilności.
Matlock podszedł i wyciągnął do niej rękę. Nie mogła
ścierpieć dotyku jego dłoni. Oparła się o ławkę i sama
spróbowała wstać. Kiedy poruszała się, zaschnięte rany na
plecach sprawiały jej nieopisane cierpienie. Największym
wysiłkiem opanowała okrzyk bólu.
Nie chciała wystawiać się na pośmiewisko. Nie pozostało
jej już nic oprócz dumy. Pomimo bólu uniosła więc dłoń i
poprawiła sobie włosy. Potem, nie spoglądając na swego
stryja, przeszła obok ławek i stanęła koło markiza.
Markiz nie patrzał na nią, kiedy pastor zaczął uroczystość
i czytał powoli z trzymanego w dłoniach modlitewnika:
- Ja, Ivo Aleksander Maksymilian; biorę ciebie, Caro
Matyldo, za żonę.
Cara słyszała, jak markiz powtarza te słowa cichym
głosem bez wyrazu. Wydawało się jej, że śni. Potem, jak przez
sen, usłyszała słowa:
- Ja, Cara Matylda, biorę ciebie...
Powtarzając te słowa, wiedziała, że nie tylko traci swoją
wolność, ale traci też marzenia. Mimo że przysięgała sobie, że
nigdy nie wyjdzie za mąż, nawet wtedy, gdzieś głęboko w
duszy, wiedziała, że spotka kiedyś mężczyznę innego od tych
wszystkich, których znała. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl