[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mężczyzna tylko patrzył na niego ze złością.
Nigdy cię nie skrzywdziliśmy.
Brak odpowiedzi.
Przecież nawet nas nie znasz, co?
Choć Doyle mówił słabym głosem, chwilami nie zamierzonym szeptem i choć prze-
rażenie, jakie zdradzał, mogło skłonić szaleńca do bardziej zdecydowanego działania,
Alex musiał zadać te pytania. Przez całe życie umiał studzić gniew innych ludzi przy po-
mocy uspokajających słów i teraz chodziło o to, żeby otrzymać od tego człowieka jakąś
odpowiedz albo przynajmniej wywołać w nim poczucie winy.
Co zyskasz, raniąc mnie?
Szaleniec machnął siekierką, tym razem poziomo, od prawej do lewej, próbując po-
zbawić tors Doyle a nóg.
Niewiele brakowało. Jego ramiona były dostatecznie długie i silne, by zamiar się po-
wiódł, nawet biorąc pod uwagę rozdzielający ich stół. Ale Doyle w ostatniej chwili za-
uważył zbliżające się ostrze i zdołał umknąć. Odskoczył do tyłu, oddalając się od mor-
derczego łuku, jaki zatoczyła siekierka.
W tym momencie potknął się o dużą metalową skrzynkę na narzędzia, której przed-
tem nie zauważył. Zamachał w powietrzu rękami, próbując bezskutecznie utrzymać się
na nogach, ale całkowicie stracił równowagę. Pomieszczenie zawirowało wokół niego.
Wówczas zrozumiał, że prawdopodobnie nie ma szans, by wydostać się z tego miej-
sca żywym. Nie miał już powrócić do pokoju trzysta osiemnaście, gdzie czekał na
niego Colin, nie miał już nigdy dojechać do San Francisco ani zobaczyć nowych mebli
w nowym domu, ani zacząć nowej pracy w agencji, ani kochać się z Courtney. Nigdy.
Upadając zobaczył, jak wysoki, jasnowłosy mężczyzna zaczyna obchodzić stół.
Nie pozostał w pozycji leżącej ani chwili, nawet sekundy. Natychmiast po upadku ze-
rwał się na równe nogi i zatoczył do tyłu, starając się trzymać z dala od szaleńca przez
jeszcze jedną cenną chwilkę.
Jednak po zrobieniu trzech małych kroków natrafił plecami na ścianę z tablicą, na
której wisiały narzędzia.
85
W chwili, gdy Doyle uświadomił sobie, że ma odciętą drogę ucieczki, nieznajomy
stanął przed nim i machnął siekierą od prawej do lewej.
Doyle przykucnął.
Ostrze zarysowało tablicę nad jego głową.
Widząc, że siekiera minęła go ze świstem, Doyle uniósł się i chwycił młotek, który
wisiał na kołku. Miał już go w ręku, gdy otrzymał cios z boku i upadł.
Młotek potoczył się ze stukotem po podłodze.
Ale utrata młotka, myślał Doyle, była najmniejszym powodem do rozpaczy.
Dokuczliwy, pulsujący ból w boku i klatce piersiowej sprawił, że Doyle czuł się nie-
mal bezradny. Czy miał rozcięte ciało? Rozerwane? Ten ból... ból był okropny, najgor-
szy z tych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Błagam, Boże, nie... błagam, błagam, nie to!
Nie śmierć. I nie ta krew i bezradne leżenie na podłodze, podczas gdy siekiera unosi się
i spada odcinając kawałek po kawałku. Nie śmierć, do cholery! Wszystko inne. To co wi-
dział po drugiej stronie to jedynie nicość, niezmącona czerń; wizja ta była tak skończo-
na, wyrazista i przerażająca, że nawet nie dostrzegał niewłaściwości i bezsensu modli-
twy skierowanej do Boga, w którego istnienie nie wierzył. Po prostu myślał: Boże, Boże,
proszę... Nie to. Wszystko, tylko nie to. Proszę...
Myśli te przemknęły przez jego głowę w ułamku sekundy, zanim zorientował się, że
ostrze siekiery nie zahaczyło go. Został natomiast trafiony podczas pierwszego ciosu,
gdy siekiera zatoczyła powrotny łuk. Krawędz obucha, o szerokości trzech cali, dosięgła
jego prawego boku poniżej żeber. Uderzenie było na tyle mocne, by pozbawić go tchu
i pozostawić pręgę, a być może siniec. Ale to było wszystko. Nie było rozerwanego ciała,
nie było krwi. Ale gdzie podział się szaleniec i siekiera?
Doyle podniósł wzrok, mrugając przez łzy. Nieznajomy upuścił swą broń. Zciskał
obiema dłońmi skronie, krzywiąc się z wściekłością. Na czoło wystąpił mu pot i spływał
po jego zaczerwienionej twarzy.
Aapiąc ustami powietrze, Alex podniósł się z wysiłkiem i oparł o ścianę, zbyt słaby
i obolały, by zrobić choć jeden krok.
Nieznajomy spojrzał na niego. Schylił się, żeby podnieść siekierę, ale zatrzymał się,
zanim jej dotknął. Wydał z siebie zduszony krzyk, odwrócił się, opuścił niepewnym kro-
kiem pomieszczenie i zniknął w ciemności i deszczu.
Gdy Alex przez dłuższą chwilę starał się złapać oddech i przezwyciężyć ból przeszy-
wający jego bok, był pewien, że odroczenie wyroku jest tylko chwilowe. Nie było żad-
nego sensu w tym, że nieznajomy odszedł, będąc tak blisko osiągnięcia swego celu. Ten
człowiek rozpaczliwie pragnął zabić Doyle a. W jego zachowaniu nie było cienia żartu
czy zabawy. Za każdym razem, gdy machał siekierką, miał szczery zamiar rozpłatać
ciało i przelać krew. Nie ulegało wątpliwości, że był obłąkany. A obłąkani są nieobliczal-
ni. Ale było również prawdą, że szaleniec nie rezygnował łatwo czy szybko ze swych
okrutnych pragnień.
86
Jednak mężczyzna nie wracał.
Ból przeszywający bok Doyle a stopniowo ustępował, tak że Alex mógł się w końcu
wyprostować i iść. Jego oddech nie był już tak nierówny, chociaż nie mógł wciągnąć po-
wietrza zbyt głęboko, nie wywołując bólu. Serce biło spokojniej i wolniej.
Poza tym nikt go nie atakował.
Podszedł powoli do drzwi, przyciskając prawą rękę do boku, oparł się na chwilę
o framugę, po czym wyszedł na zewnątrz. Wiatr i deszcz uderzyły go z większą siłą niż
przedtem, przyprawiając o dreszcz.
Parking był pusty. Zielono-brązowe samochody, nieruchome i jednakowe, połyski-
wały kroplami wody.
Wsłuchał się w noc. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
Mężczyzna tylko patrzył na niego ze złością.
Nigdy cię nie skrzywdziliśmy.
Brak odpowiedzi.
Przecież nawet nas nie znasz, co?
Choć Doyle mówił słabym głosem, chwilami nie zamierzonym szeptem i choć prze-
rażenie, jakie zdradzał, mogło skłonić szaleńca do bardziej zdecydowanego działania,
Alex musiał zadać te pytania. Przez całe życie umiał studzić gniew innych ludzi przy po-
mocy uspokajających słów i teraz chodziło o to, żeby otrzymać od tego człowieka jakąś
odpowiedz albo przynajmniej wywołać w nim poczucie winy.
Co zyskasz, raniąc mnie?
Szaleniec machnął siekierką, tym razem poziomo, od prawej do lewej, próbując po-
zbawić tors Doyle a nóg.
Niewiele brakowało. Jego ramiona były dostatecznie długie i silne, by zamiar się po-
wiódł, nawet biorąc pod uwagę rozdzielający ich stół. Ale Doyle w ostatniej chwili za-
uważył zbliżające się ostrze i zdołał umknąć. Odskoczył do tyłu, oddalając się od mor-
derczego łuku, jaki zatoczyła siekierka.
W tym momencie potknął się o dużą metalową skrzynkę na narzędzia, której przed-
tem nie zauważył. Zamachał w powietrzu rękami, próbując bezskutecznie utrzymać się
na nogach, ale całkowicie stracił równowagę. Pomieszczenie zawirowało wokół niego.
Wówczas zrozumiał, że prawdopodobnie nie ma szans, by wydostać się z tego miej-
sca żywym. Nie miał już powrócić do pokoju trzysta osiemnaście, gdzie czekał na
niego Colin, nie miał już nigdy dojechać do San Francisco ani zobaczyć nowych mebli
w nowym domu, ani zacząć nowej pracy w agencji, ani kochać się z Courtney. Nigdy.
Upadając zobaczył, jak wysoki, jasnowłosy mężczyzna zaczyna obchodzić stół.
Nie pozostał w pozycji leżącej ani chwili, nawet sekundy. Natychmiast po upadku ze-
rwał się na równe nogi i zatoczył do tyłu, starając się trzymać z dala od szaleńca przez
jeszcze jedną cenną chwilkę.
Jednak po zrobieniu trzech małych kroków natrafił plecami na ścianę z tablicą, na
której wisiały narzędzia.
85
W chwili, gdy Doyle uświadomił sobie, że ma odciętą drogę ucieczki, nieznajomy
stanął przed nim i machnął siekierą od prawej do lewej.
Doyle przykucnął.
Ostrze zarysowało tablicę nad jego głową.
Widząc, że siekiera minęła go ze świstem, Doyle uniósł się i chwycił młotek, który
wisiał na kołku. Miał już go w ręku, gdy otrzymał cios z boku i upadł.
Młotek potoczył się ze stukotem po podłodze.
Ale utrata młotka, myślał Doyle, była najmniejszym powodem do rozpaczy.
Dokuczliwy, pulsujący ból w boku i klatce piersiowej sprawił, że Doyle czuł się nie-
mal bezradny. Czy miał rozcięte ciało? Rozerwane? Ten ból... ból był okropny, najgor-
szy z tych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Błagam, Boże, nie... błagam, błagam, nie to!
Nie śmierć. I nie ta krew i bezradne leżenie na podłodze, podczas gdy siekiera unosi się
i spada odcinając kawałek po kawałku. Nie śmierć, do cholery! Wszystko inne. To co wi-
dział po drugiej stronie to jedynie nicość, niezmącona czerń; wizja ta była tak skończo-
na, wyrazista i przerażająca, że nawet nie dostrzegał niewłaściwości i bezsensu modli-
twy skierowanej do Boga, w którego istnienie nie wierzył. Po prostu myślał: Boże, Boże,
proszę... Nie to. Wszystko, tylko nie to. Proszę...
Myśli te przemknęły przez jego głowę w ułamku sekundy, zanim zorientował się, że
ostrze siekiery nie zahaczyło go. Został natomiast trafiony podczas pierwszego ciosu,
gdy siekiera zatoczyła powrotny łuk. Krawędz obucha, o szerokości trzech cali, dosięgła
jego prawego boku poniżej żeber. Uderzenie było na tyle mocne, by pozbawić go tchu
i pozostawić pręgę, a być może siniec. Ale to było wszystko. Nie było rozerwanego ciała,
nie było krwi. Ale gdzie podział się szaleniec i siekiera?
Doyle podniósł wzrok, mrugając przez łzy. Nieznajomy upuścił swą broń. Zciskał
obiema dłońmi skronie, krzywiąc się z wściekłością. Na czoło wystąpił mu pot i spływał
po jego zaczerwienionej twarzy.
Aapiąc ustami powietrze, Alex podniósł się z wysiłkiem i oparł o ścianę, zbyt słaby
i obolały, by zrobić choć jeden krok.
Nieznajomy spojrzał na niego. Schylił się, żeby podnieść siekierę, ale zatrzymał się,
zanim jej dotknął. Wydał z siebie zduszony krzyk, odwrócił się, opuścił niepewnym kro-
kiem pomieszczenie i zniknął w ciemności i deszczu.
Gdy Alex przez dłuższą chwilę starał się złapać oddech i przezwyciężyć ból przeszy-
wający jego bok, był pewien, że odroczenie wyroku jest tylko chwilowe. Nie było żad-
nego sensu w tym, że nieznajomy odszedł, będąc tak blisko osiągnięcia swego celu. Ten
człowiek rozpaczliwie pragnął zabić Doyle a. W jego zachowaniu nie było cienia żartu
czy zabawy. Za każdym razem, gdy machał siekierką, miał szczery zamiar rozpłatać
ciało i przelać krew. Nie ulegało wątpliwości, że był obłąkany. A obłąkani są nieobliczal-
ni. Ale było również prawdą, że szaleniec nie rezygnował łatwo czy szybko ze swych
okrutnych pragnień.
86
Jednak mężczyzna nie wracał.
Ból przeszywający bok Doyle a stopniowo ustępował, tak że Alex mógł się w końcu
wyprostować i iść. Jego oddech nie był już tak nierówny, chociaż nie mógł wciągnąć po-
wietrza zbyt głęboko, nie wywołując bólu. Serce biło spokojniej i wolniej.
Poza tym nikt go nie atakował.
Podszedł powoli do drzwi, przyciskając prawą rękę do boku, oparł się na chwilę
o framugę, po czym wyszedł na zewnątrz. Wiatr i deszcz uderzyły go z większą siłą niż
przedtem, przyprawiając o dreszcz.
Parking był pusty. Zielono-brązowe samochody, nieruchome i jednakowe, połyski-
wały kroplami wody.
Wsłuchał się w noc. [ Pobierz całość w formacie PDF ]