[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kos przeczytał list Menewie. Nie mieli co tu robić. Zwoławszy ludzi, podziękowali
Czerwonej Płetwie i ruszyli w dalszą pogoń.
Po czterech tygodniach żelgowania dotarli na skraj Okefenokee. Częściej teraz
mogli zasięgać języka, bo znajdowali się na ziemiach zasiedlonych. Nikt jednak McIntosha
nie widział. W jednej z seminolskich wiosek odpoczęli i zaopatrzywszy się w mustangi
pokłusowali na rozległą sawannę. Była to już pora jesiennych deszczów. Któregoś dnia
daleko poza Tallahasse, w zacisznej dolinie dostrzegli o zmierzchu ogień. Pozostawiwszy
wierzchowce pod opieką wojowników, Ryszard i Menewa podkradli się pod obóz. Spoza
wysokich traw ujrzeli oświetlonych płomieniami dwóch rozmawiających ludzi.
- Uff! - szepnął zaskoczony Menewa. - To Białe Kolano i Szerokie Ostrze.
- Rzeczywiście - potwierdził Ryszard.
- Zmierzają dalej tym samym tropem co my. Mogą mieć ciekawe wiadomości.
- Nie ma potrzeby ukrywania się - rzekł Kos. - Pójdzmy do nich.
- Ugh.
Podnieśli się z ziemi i specjalnie szurając stopami o trawy schodzili ku traperom.
Siedzący musieli usłyszeć kroki, ba stary Jack flegmatycznie podniósł się z ręką na zamku
strzelby i bez pośpiechu począł oddalać się od ogniska, gdy Bowie z dłońmi na kolanach
pozostał nieruchomy przy ogniu.
- Hej, Jack! Zaczekaj! - zawołał Ryszard.
Stary błyskawicznie odwrócił się z podniesioną bronią.
- Zostaw tę niebezpieczną zabawkę - mówił Kos. - Czyżbyś jeszcze nie poznawał
przyjaciół?
Ryszard i Menewa znalezli się w kręgu światła. Jack opuszczając strzelbę odezwał
się chichocząc:
- Jakem White Knee, toż to Czerwone Serce i wódz Kriksów. Hi... hi... hi.-..
Znowu jesteśmy razem na tym samym tropie.
- Witajcie - Menewa pozdrowił traperów i jak nakazywał obyczaj, poprosił: - Biali
bracia pozwolą moim wojownikom spędzić noc u swego ogniska?
James Bowie przyzwalająco skinął głową, a White mówił dalej:
- Stary Jack lubi towarzystwo. Wołajcie swych czerwonych bohaterów; miejsca tu
przecież dosyć.
Menewa naśladując poszczekiwanie kujotów dał znak swym ludziom.
- Wlecze nas McIntosh po tych dzikich wertepach - White zamrugał oczyma i
podciągnął ku górze rondo kapelusza. - Ale to już ostatnie dni pościgu.
- Ostatnie? Gdzie jest teraz ten pies i uprowadzone squaw? - chmurnie spytał
Menewa.
- Zmierzają ku twierdzy Apalachicola.
- Która leży nad takąż rzeką na morskim wybrzeżu? - chciał upewnić się Kos.
- Yes.
- Przecież to fort Hiszpanów. McIntosh, zwolennik Unii, chyba nie liczy na
schronienie w tej warowni - rzekł Ryszard.
- Fort był hiszpański, ale zajęły go wojska Unii - poinformował James Bowie.
- Jak to? - zdziwił się Kos. - Amerykanie rozpoczęli wojnę z Hiszpanią?
Jack wzruszył ramionami i odparł:
- Nie wiem. Fortecę zajęli.
- To pewna wiadomość?
- Jak amen w pacierzu.
- Skąd wiecie?
- Parę dni temu spotkaliśmy Seminola, który spędził nocleg w obozowisku
McIntosha. Od niego te wieści - White podrapał się po długiej brodzie.
Przez chwilę milczeli, wreszcie Menewa powiedział:
- Pójdziemy pod Apalachicola. Moi bracia też tam idą, prawda?
- Yes.
- Wy odbierzecie bez trudu Białą Lilię, a Menewa musi uwolnić Wenonę. Hugh!
W dolinę zeszli czerwonoskórzy i na uboczu rozbijali biwak.
- Czy wiecie, jak czują się kobiety? - spytał Kos.
- Indianka podobno wyśmienicie, tylko Peggy choruje - odparł Jack.
W NADMORSKIEJ TWIERDZY
Poszum pierzastych liści palm łączył się z pluskiem fal rzecznych. Na brzegu, na
derce leżała Peggy, ciężko oddychając. Niezdrowe rumieńce barwiły jej wychudłe,
zapadnięte policzki. Z trudem otwarła powieki i półprzytomnym spojrzeniem powiodła
wokoło. Ujrzawszy nad sobą oszpeconą blizną twarz Man-tay-o niespokojnie się poruszyła
i znowu zapadła w omdlenie.
- Odejdz! - z wyrzutem rzekła do wojownika siedząca obok dziewczyny Wenona.
- Biała Lilia boi się ciebie.
- Man-tay-o oddał jej serce. Dlaczego lęka się miłości?
- Ciągle ją napastujesz. Nie widzisz, że jest chora? - w głosie Wenony brzmiała
prośba i zarazem gniew.
Indianin skrzywił się niby to w uśmiechu i usiadł w pobliżu, opierając się o pień.
Wenona zwilżyła popękane od gorączki wargi Peggy i ocierając chustką zroszone potem
czoło, ze smutkiem spoglądała na przyjaciółkę. Tyle razem przeżyły. Wleczone przez prerie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
Kos przeczytał list Menewie. Nie mieli co tu robić. Zwoławszy ludzi, podziękowali
Czerwonej Płetwie i ruszyli w dalszą pogoń.
Po czterech tygodniach żelgowania dotarli na skraj Okefenokee. Częściej teraz
mogli zasięgać języka, bo znajdowali się na ziemiach zasiedlonych. Nikt jednak McIntosha
nie widział. W jednej z seminolskich wiosek odpoczęli i zaopatrzywszy się w mustangi
pokłusowali na rozległą sawannę. Była to już pora jesiennych deszczów. Któregoś dnia
daleko poza Tallahasse, w zacisznej dolinie dostrzegli o zmierzchu ogień. Pozostawiwszy
wierzchowce pod opieką wojowników, Ryszard i Menewa podkradli się pod obóz. Spoza
wysokich traw ujrzeli oświetlonych płomieniami dwóch rozmawiających ludzi.
- Uff! - szepnął zaskoczony Menewa. - To Białe Kolano i Szerokie Ostrze.
- Rzeczywiście - potwierdził Ryszard.
- Zmierzają dalej tym samym tropem co my. Mogą mieć ciekawe wiadomości.
- Nie ma potrzeby ukrywania się - rzekł Kos. - Pójdzmy do nich.
- Ugh.
Podnieśli się z ziemi i specjalnie szurając stopami o trawy schodzili ku traperom.
Siedzący musieli usłyszeć kroki, ba stary Jack flegmatycznie podniósł się z ręką na zamku
strzelby i bez pośpiechu począł oddalać się od ogniska, gdy Bowie z dłońmi na kolanach
pozostał nieruchomy przy ogniu.
- Hej, Jack! Zaczekaj! - zawołał Ryszard.
Stary błyskawicznie odwrócił się z podniesioną bronią.
- Zostaw tę niebezpieczną zabawkę - mówił Kos. - Czyżbyś jeszcze nie poznawał
przyjaciół?
Ryszard i Menewa znalezli się w kręgu światła. Jack opuszczając strzelbę odezwał
się chichocząc:
- Jakem White Knee, toż to Czerwone Serce i wódz Kriksów. Hi... hi... hi.-..
Znowu jesteśmy razem na tym samym tropie.
- Witajcie - Menewa pozdrowił traperów i jak nakazywał obyczaj, poprosił: - Biali
bracia pozwolą moim wojownikom spędzić noc u swego ogniska?
James Bowie przyzwalająco skinął głową, a White mówił dalej:
- Stary Jack lubi towarzystwo. Wołajcie swych czerwonych bohaterów; miejsca tu
przecież dosyć.
Menewa naśladując poszczekiwanie kujotów dał znak swym ludziom.
- Wlecze nas McIntosh po tych dzikich wertepach - White zamrugał oczyma i
podciągnął ku górze rondo kapelusza. - Ale to już ostatnie dni pościgu.
- Ostatnie? Gdzie jest teraz ten pies i uprowadzone squaw? - chmurnie spytał
Menewa.
- Zmierzają ku twierdzy Apalachicola.
- Która leży nad takąż rzeką na morskim wybrzeżu? - chciał upewnić się Kos.
- Yes.
- Przecież to fort Hiszpanów. McIntosh, zwolennik Unii, chyba nie liczy na
schronienie w tej warowni - rzekł Ryszard.
- Fort był hiszpański, ale zajęły go wojska Unii - poinformował James Bowie.
- Jak to? - zdziwił się Kos. - Amerykanie rozpoczęli wojnę z Hiszpanią?
Jack wzruszył ramionami i odparł:
- Nie wiem. Fortecę zajęli.
- To pewna wiadomość?
- Jak amen w pacierzu.
- Skąd wiecie?
- Parę dni temu spotkaliśmy Seminola, który spędził nocleg w obozowisku
McIntosha. Od niego te wieści - White podrapał się po długiej brodzie.
Przez chwilę milczeli, wreszcie Menewa powiedział:
- Pójdziemy pod Apalachicola. Moi bracia też tam idą, prawda?
- Yes.
- Wy odbierzecie bez trudu Białą Lilię, a Menewa musi uwolnić Wenonę. Hugh!
W dolinę zeszli czerwonoskórzy i na uboczu rozbijali biwak.
- Czy wiecie, jak czują się kobiety? - spytał Kos.
- Indianka podobno wyśmienicie, tylko Peggy choruje - odparł Jack.
W NADMORSKIEJ TWIERDZY
Poszum pierzastych liści palm łączył się z pluskiem fal rzecznych. Na brzegu, na
derce leżała Peggy, ciężko oddychając. Niezdrowe rumieńce barwiły jej wychudłe,
zapadnięte policzki. Z trudem otwarła powieki i półprzytomnym spojrzeniem powiodła
wokoło. Ujrzawszy nad sobą oszpeconą blizną twarz Man-tay-o niespokojnie się poruszyła
i znowu zapadła w omdlenie.
- Odejdz! - z wyrzutem rzekła do wojownika siedząca obok dziewczyny Wenona.
- Biała Lilia boi się ciebie.
- Man-tay-o oddał jej serce. Dlaczego lęka się miłości?
- Ciągle ją napastujesz. Nie widzisz, że jest chora? - w głosie Wenony brzmiała
prośba i zarazem gniew.
Indianin skrzywił się niby to w uśmiechu i usiadł w pobliżu, opierając się o pień.
Wenona zwilżyła popękane od gorączki wargi Peggy i ocierając chustką zroszone potem
czoło, ze smutkiem spoglądała na przyjaciółkę. Tyle razem przeżyły. Wleczone przez prerie [ Pobierz całość w formacie PDF ]