[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Walczył z tym. Walczył zażarcie. Jezu, Willy, żaden człowiek nigdy tak nie odchodził? Byłem przy
tym.
- O - teraz głos Koeniga był zdziwiony - ja... ja nie wiedziałem. On nie chciał, żebym był
przy nim.
Garrisonem wstrzÄ…snÄ…Å‚ kolejny dreszcz.
- Tak, ja byłem przy tym. Trudno to wytłumaczyć, a poza tym - nie chcę tego pamiętać. -
Przerwał i dodał po chwili: - Dobrze będzie zobaczyć cię znowu, Willy.
- Zobaczyć mnie? Przejęzyczyłeś się i nie wprawiło cię to w zakłopotanie? - Jakaś nowa
nuta zabrzmiała w głosie Koeniga. Była to troska.
Garrison zdobył się na śmiech, jakkolwiek bolesny. Jego rozbawienie nie zostało
dosłyszane.
- Podejrzewam, że nie. Wydaje mi się, że twój angielski się poprawił. Mówisz z lepszym
akcentem.
- No, cóż... ćwiczyłem dużo, przez sześć miesięcy. - Willy jakby się ożywił. - To chyba
zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę, że angielski będzie moim językiem ojczystym w najbliższej
przyszłości.
- A jak widzisz tę najbliższą przyszłość, Willy? Osobiście uważam, że zasługujemy na
długie wakacje.
- Doskonały pomysł - Koenig entuzjastycznie wyraził zgodę - ale najpierw muszę załatwić
pewne sprawy. Obowiązek przed przyjemnością. Zajmie to najwyżej tydzień, a pózniej... Dokąd
pojedziemy?
- No, nie wiem. Może na wyspy greckie? Albo Seszele? Hawaje... Gdzieś, gdzie jeszcze nie
byłem. A może pojedziemy do tych wszystkich miejsc?
- No cóż, czemu nie?...
- Moglibyśmy? - Garrison poczuł nagle rosnące podniecenie, ogarniające go niczym fala
świeżego powietrza po wyjściu z zadymionego baru.
- Oczywiście, że możemy! Przedtem jednak musimy pojechać do Niemiec, do Harzu.
Posiadłość jest teraz twoja, jak wiesz.
Entuzjazm Garrisona opadł.
- Tak, wiem. Ale dlaczego musimy tam najpierw jechać? I na jak długo? To miejsce będzie
się teraz wydawać puste (omal nie powiedział  martwe ).
- Jest tam jednak ktoś, z kim musisz się spotkać.
Serce Garrisona załomotało.
- Ktoś, kogo znam? - Jego myśli niedorzecznie krążyły wokół Vicki.
- Nie. To nieznajoma, ale to niezupełnie jest prawdą - ona ciebie zna.
Garrison zmarszczył czoło. Tak naprawdę nigdy nie mógł przejrzeć myśli Willy'ego
Koeniga.
- O czym ty mówisz?
- Mówię o Suzy - literze  S w twoim horoskopie.
-  S w moim... Czarny pies? Czy Suzy to pies?
- Jasne, że tak. To prześliczna czarna suka, jednoroczny doberman. Ona kocha swego pana i
bardzo za nim tęskni.
- Za swoim panem? - Koenig nie wyrażał się jasno.
- Za tobÄ…, Richardzie, za tobÄ…!
Garrison potrząsnął głową.
- Nie chwytam.
- Więc zapomniałeś, co Thomas ci mówił? Suzy zna twój zapach, zapach twojej krwi, potu,
nawet moczu. Tęskni za twoim głosem. Marzy, by usłyszeć ciebie, twój śmiech, krzyk czy rozkaz.
Nareszcie Garrison zrozumiał.
- Ach, to ta suka z  wypranym mózgiem . - Mimo wszystko poczuł się rozczarowany,
zawiedziony.
- Jak zwał, tak zwał, ale ona czeka na ciebie.
- Wciąż nie jestem pewny, czy chcę psa przewodnika. Czy to nie jest podobne do białej
laski albo do gównianych poręczy?
- Nie, zupełnie nie. Zaręczam ci. Mając Suzy, rozpoczniesz nowe życie.
- Cholernie często jestem zmuszony do przyjmowania czyichś zaręczeń, ale zobaczymy.
Jedno jest pewne, z przyjemnością zobaczę cię znowu. Będzie jak za starych, dobrych czasów.
Po krótkiej chwili Koenig zapytał:
- Za jakich starych, dobrych czasów?
Złapał go. To było cholernie dobre pytanie.
- Po prostu... Za starych, dobrych czasów - odpowiedział.
Wyobraził sobie Koeniga, przytakującego gestem pełnym zrozumienia.
- Tydzień - do dziesięciu dni - przypomniał Niemiec.
- Tak, wiem. Będę czekał na ciebie. Ale, Willy...
- Tak?
- Powiedz mi, co na tym zyskujesz?
- No, pensja jest dobra, możesz mi wierzyć. A poza tym pułkownik tego chciał. Takie były
jego ostatnie słowa.
Garrison poczuł gwałtowny chłód, ten sam dziwny dreszcz, który odczuwał podczas
rozmów ze Schroederem.
- Jakie były jego ostatnie słowa, Willy?
- Powiedział:  Strzeż go dobrze, Willy Koenigu, przez całe swoje życie. Nie pozwól, aby
ktokolwiek skrzywdził Richarda Garrisona .
Garrison zesztywniał. Po chwili otrząsnął się i powiedział:
- Więc on naprawdę wierzył?
- Wierzył? - Głos Koeniga był mniej wyrazny z powodu pogorszenia się jakości połączenia.
- Ależ on wciąż wierzy, Richardzie. Tak jak ja. I tak jak ty...
Następnego ranka pozwolono Garrisonowi pospać dłużej. Obudził go koszmar. Niewiele z
niego zapamiętał. Ogień i dym, i potworny ryk. I zapach, jakby mięsa smażonego na diabelskich
rusztach. Jakiś głos, intonujący pieśń, i inne, podążające za nim przy akompaniamencie
organów.
Trawił go ogień, ale nie czuł bólu. Jego ciało stało się kupką gorącego popiołu.
Wtedy właśnie obudził się.
Zlany zimnym potem przez kilka chwil nie mógł się zorientować, gdzie jest. Wyciągnął
rękę i dotknął stojącego przy łóżku budzika. Była dziewiąta rano, w Niemczech - dziesiąta.
Ciało Thomasa Schroedera miano poddać o tej porze kremacji...
ROZDZIAA SIÓDMY
Gdy Koenig przybył do ośrodka w Heayling Island swoim srebrnym mercedesem, Garrison
przedstawił go personelowi i kolegom:  Herr Koenig - mój człowiek , co dokładnie odpowiadało
stanowi faktycznemu. Ubrany w liberię Willy wyglądał trochę jak połączenie szofera, adiutanta i
doradcy, i tak się też zachowywał. Tytułował Garrisona  sir , a sam był  Willym , i kiedy znikło
początkowe osłupienie, wszyscy zaczęli zdawać sobie sprawę (a szczególnie przełożona) ze
zmiany, jak nastąpiła w zachowaniu eks-kaprala. Zdziwienie wywoływał brak jego dawnej
buntowniczości, chociaż on osobiście nigdy nie uważał się przecież za buntownika. Co do
przełożonej, to Garrison przyczynił się do pomniejszenia jej roli w ośrodku, ale sam zaczął
szanować ją bardziej od całego pozostałego personelu. Kiedy chłodnego grudniowego poranka
został oficjalnie zwolniony i stał się panem samego siebie, powiedział do niej głosem Clinta
Eastwooda:
- Słuchaj, szefowa, jakby co, mam twój numer. Nie jesteś wcale taka twarda, siostro!
- Dla pana  pani przełożona , panie Garrison - odpowiedziała, ale można było wyczuć
ciepło w jej głosie. Następnie przychyliła się i szepnęła mu do ucha: - Posłuchaj, nie wiem, jak to
robisz - w zasadzie zastanawiam się, czy cię w ogóle znam, ale masz cholerne chody. Więc po raz
ostatni, Richardzie: zechciej wziąć tego cholernego szkopa, ten cały wór elektronicznych pierdoł i
wynieÅ› grzecznie dupÄ™ z mojego centrum rehabilitacji!
- A gówno! - Garrison odpowiedział tym samym poufnym tonem. - Właśnie teraz, kiedy
miałem polubić to miejsce?
I to właściwie było wszystko. Jeszcze tylko uściski dłoni, machanie przez opuszczoną szybę
wielkiego samochodu i wreszcie Koenig wywiózł go stamtąd. Gdy tylko skręcili w prawo, na drogę
A27 wiodącą do Chichester, Garrison zapytał: [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl