[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w pobliżu resztki obozowiska archeologów. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
W atmosferze znajdowała się wystarczająca ilość tlenu, mogłem więc bez obawy
zostawić hełm w kapsule. Zabrałem za to ze sobą coś innego, coś, co dał mi Ryzk. Nie
wolno nam było używać laserów ani paralizatorów, więc Wolny Kupiec skonstruował
broń własnego pomysłu małą kuszę, wyrzucającą ostre jak igła strzałki. Ja sam
wpadłem na to, żeby groty tych strzałek zrobić z gorszego gatunku zoranów, które
zaostrzyłem za pomocą narzędzi jubilerskich.
Umiałem się posługiwać konwencjonalną bronią, ale ten prowizoryczny
samostrzał wydawał mi się znacznie bardziej śmiercionośny i skuteczny. Gdybym
nie obawiał się spotkania z piracką załogą, zapewne zostawiłbym go na statku. My,
kosmiczni wędrowcy, już od dawna nauczyliśmy się tłumić w sobie pierwotny instynkt
atakowania wszystkiego, co obce. Pierwszym kosmonautom zakładano specjalne
umysłowe blokady hamujące agresję. Pózniej pewna powściągliwość i łagodność stała
się częścią ludzkiej natury. Wciąż jednak musieliśmy czasem używać broni zwłaszcza
przeciwko istotom naszego gatunku. Efekty działania paralizatora nie były trwałe, toteż
tego rodzaju sprzętu nie objęto embargiem. Natomiast laser stanowił część wyposażenia
wojskowego i większość wędrowców nie miała prawa go używać. Jeśli chodzi o mnie,
to jako ułaskawiony przestępca nie mogłem korzystać nawet z paralizatora. To,
że wybaczono mi występek, którego nigdy nie popełniłem, umknęło jakoś moim
dobroczyńcom. Nie chciałem jednak składać wniosku o przedłużenie pozwolenia, by
nie zwracać na siebie ich uwagi.
82
Teraz, kiedy z Eetem na ramieniu wysiadałem z kapsuły, dziękowałem losowi za
wynalazek Ryzka. Co prawda, ten świat nie wyglądał groznie słońce świeciło jasno,
a jego promienie dawały przyjemne ciepło. Aagodna bryza szeleściła w listowiu, niosąc
ze sobą aromaty, które zadowoliłyby nawet obdarzonego delikatnym powonieniem
Salarika. Obserwując z dołu łodygi roślin, zobaczyłem, że niektóre cieńsze pędy uginają
się pod ciężarem szkarłatno-złotych kwiatów. Wokół nich uwijały się roje owadów.
W miejscu, gdzie wydmy stykały się z lasem, czerwony piasek ustępował miejsca
brązowej ziemi. Idąc wzdłuż linii drzew, wkrótce znalazłem się na wysokości szklistej
płaszczyzny, oznaczającej miejsce lądowania statku.
Tutaj zauważyłem coś, czego nie mogłem dostrzec z góry. Była to ukryta
w gąszczu dróżka prowadząca w głąb lasu. Nie uważałem się za doświadczonego
tropiciela, ale zdrowy rozsądek mówił mi, że nie powinienem nią iść. Wkrótce
jednak przekonałem się, że przedzieranie się przez gąszcz równolegle do ścieżki jest
bardzo trudne. Kiście kwiatów uderzały w moją głowę i barki, wypełniając powietrze
intensywnym zapachem, który jakkolwiek przyjemny tworzył duszący i mdlący
opar. Kiedy na dodatek posypał się na mnie żółtawy, powodujący swędzenie pyłek
kwiatowy, dałem w końcu za wygraną i wróciłem na ścieżkę.
Samo przejście zostało dokładnie oczyszczone z roślin, ale bujny gąszcz
porastający brzegi dróżki z czasem rozrósł się na górze i utworzył coś w rodzaju
dachu. Tak więc szedłem teraz jakby chłodnym, cienistym korytarzem. Zauważyłem, że
niektóre gałęzie, pozbawione już kwiatów, uginają się pod ciężarem strączków.
Droga cały czas biegła prosto, a na ziemi dało się zauważyć ślady pozostawione
przez roboty transportowe. Najwyrazniej obóz został założony dość dawno. Tylko
dlaczego nie zauważyłem go, lecąc ścigaczem? Z pewnością musieli wyciąć sporą połać
lasu, żeby zrobić miejsce dla swoich namiotów-baniek.
Znienacka szlak obniżył się, znikając w małym wąwozie. Dno wąwozu
rozkopano za pomocą robotów, odsłaniając kamienny chodnik. Rosnące na brzegu
rozpadliny zarośla zakrywały szczelinę w ziemi, przez co z góry musiała być zupełnie
niewidoczna.
Ukląkłem, aby dokładniej obejrzeć chodnik. Miałem całkowitą pewność, że nie
jest to naturalna półka skalna. Przypuszczałem też, że ściany wąwozu mogą być po
prostu murami, które w ciągu długich lat pokryły się ziemią.
Przejście schodziło coraz głębiej i stawało się coraz węższe. Zwolniłem,
nasłuchując, lecz szelest liści na wietrze skutecznie zagłuszał wszystkie inne dzwięki.
Eet? W końcu zdobyłem się na to, żeby poprosić go o pomoc. Pięć
zmysłów, którymi obdarzyła mnie natura, nie wystarczyło do dokonania właściwej
oceny sytuacji.
Nic nie czuję... mój towarzysz podniósł głowę i zaczął nią kołysać. To
stare miejsce, bardzo stare. Niegdyś przebywali tu ludzie...
83
Urwał nagle i poczułem, że jego drobne ciało stężało.
O co chodzi?
Czuję zapach śmierci... przed nami jest śmierć!
Grozi nam niebezpieczeństwo? zapytałem, trzymając broń w pogotowiu.
Nie, teraz już nie. Ale...
Droga prowadziła teraz pod ziemią, gdyż wąwóz zmienił się w tunel. Jego
wnętrze tonęło w gęstym mroku. Miałem przy pasie latarkę, ale nie chciałem jej użyć,
by nie ściągnąć nam na kark jakiegoś niebezpieczeństwa.
Przystanąłem, bojąc się zagłębić w tę nieprzeniknioną ciemność.
Czy tam ktoś jest? zapytałem Eeta.
Już odeszli odpowiedział. Chociaż całkiem niedawno. Poza tym... nie,
wyczuwam jednak czyjąś obecność, ale sygnał jest bardzo słaby. Myślę, że ktoś przeżył...
na razie.
To brzmiało dość niejasno i wciąż nie byłem pewien, czy powinniśmy tam
wchodzić.
Nie ma obawy Eet wysłał mi błyskawicznie telepatyczny przekaz
wyczuwam tam cierpienie, ale bez śladu gniewu. To nie zasadzka.
Odważyłem się zapalić latarkę i krąg światła rozjaśnił kamienne ściany. Skalne
bloki połączono ze sobą bez użycia zaprawy, a mimo to przylegały do siebie tak ściśle,
że szpary między nimi były prawie niewidoczne. Powierzchnia ścian błyszczała,
jak gdyby chropowate kamienie zostały wyszlifowane albo pokryte warstwą jakiejś
gładkiej substancji. Mury miały odcień matowej czerwieni. Ta barwa budziła we mnie
nieprzyjemne skojarzenia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
w pobliżu resztki obozowiska archeologów. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
W atmosferze znajdowała się wystarczająca ilość tlenu, mogłem więc bez obawy
zostawić hełm w kapsule. Zabrałem za to ze sobą coś innego, coś, co dał mi Ryzk. Nie
wolno nam było używać laserów ani paralizatorów, więc Wolny Kupiec skonstruował
broń własnego pomysłu małą kuszę, wyrzucającą ostre jak igła strzałki. Ja sam
wpadłem na to, żeby groty tych strzałek zrobić z gorszego gatunku zoranów, które
zaostrzyłem za pomocą narzędzi jubilerskich.
Umiałem się posługiwać konwencjonalną bronią, ale ten prowizoryczny
samostrzał wydawał mi się znacznie bardziej śmiercionośny i skuteczny. Gdybym
nie obawiał się spotkania z piracką załogą, zapewne zostawiłbym go na statku. My,
kosmiczni wędrowcy, już od dawna nauczyliśmy się tłumić w sobie pierwotny instynkt
atakowania wszystkiego, co obce. Pierwszym kosmonautom zakładano specjalne
umysłowe blokady hamujące agresję. Pózniej pewna powściągliwość i łagodność stała
się częścią ludzkiej natury. Wciąż jednak musieliśmy czasem używać broni zwłaszcza
przeciwko istotom naszego gatunku. Efekty działania paralizatora nie były trwałe, toteż
tego rodzaju sprzętu nie objęto embargiem. Natomiast laser stanowił część wyposażenia
wojskowego i większość wędrowców nie miała prawa go używać. Jeśli chodzi o mnie,
to jako ułaskawiony przestępca nie mogłem korzystać nawet z paralizatora. To,
że wybaczono mi występek, którego nigdy nie popełniłem, umknęło jakoś moim
dobroczyńcom. Nie chciałem jednak składać wniosku o przedłużenie pozwolenia, by
nie zwracać na siebie ich uwagi.
82
Teraz, kiedy z Eetem na ramieniu wysiadałem z kapsuły, dziękowałem losowi za
wynalazek Ryzka. Co prawda, ten świat nie wyglądał groznie słońce świeciło jasno,
a jego promienie dawały przyjemne ciepło. Aagodna bryza szeleściła w listowiu, niosąc
ze sobą aromaty, które zadowoliłyby nawet obdarzonego delikatnym powonieniem
Salarika. Obserwując z dołu łodygi roślin, zobaczyłem, że niektóre cieńsze pędy uginają
się pod ciężarem szkarłatno-złotych kwiatów. Wokół nich uwijały się roje owadów.
W miejscu, gdzie wydmy stykały się z lasem, czerwony piasek ustępował miejsca
brązowej ziemi. Idąc wzdłuż linii drzew, wkrótce znalazłem się na wysokości szklistej
płaszczyzny, oznaczającej miejsce lądowania statku.
Tutaj zauważyłem coś, czego nie mogłem dostrzec z góry. Była to ukryta
w gąszczu dróżka prowadząca w głąb lasu. Nie uważałem się za doświadczonego
tropiciela, ale zdrowy rozsądek mówił mi, że nie powinienem nią iść. Wkrótce
jednak przekonałem się, że przedzieranie się przez gąszcz równolegle do ścieżki jest
bardzo trudne. Kiście kwiatów uderzały w moją głowę i barki, wypełniając powietrze
intensywnym zapachem, który jakkolwiek przyjemny tworzył duszący i mdlący
opar. Kiedy na dodatek posypał się na mnie żółtawy, powodujący swędzenie pyłek
kwiatowy, dałem w końcu za wygraną i wróciłem na ścieżkę.
Samo przejście zostało dokładnie oczyszczone z roślin, ale bujny gąszcz
porastający brzegi dróżki z czasem rozrósł się na górze i utworzył coś w rodzaju
dachu. Tak więc szedłem teraz jakby chłodnym, cienistym korytarzem. Zauważyłem, że
niektóre gałęzie, pozbawione już kwiatów, uginają się pod ciężarem strączków.
Droga cały czas biegła prosto, a na ziemi dało się zauważyć ślady pozostawione
przez roboty transportowe. Najwyrazniej obóz został założony dość dawno. Tylko
dlaczego nie zauważyłem go, lecąc ścigaczem? Z pewnością musieli wyciąć sporą połać
lasu, żeby zrobić miejsce dla swoich namiotów-baniek.
Znienacka szlak obniżył się, znikając w małym wąwozie. Dno wąwozu
rozkopano za pomocą robotów, odsłaniając kamienny chodnik. Rosnące na brzegu
rozpadliny zarośla zakrywały szczelinę w ziemi, przez co z góry musiała być zupełnie
niewidoczna.
Ukląkłem, aby dokładniej obejrzeć chodnik. Miałem całkowitą pewność, że nie
jest to naturalna półka skalna. Przypuszczałem też, że ściany wąwozu mogą być po
prostu murami, które w ciągu długich lat pokryły się ziemią.
Przejście schodziło coraz głębiej i stawało się coraz węższe. Zwolniłem,
nasłuchując, lecz szelest liści na wietrze skutecznie zagłuszał wszystkie inne dzwięki.
Eet? W końcu zdobyłem się na to, żeby poprosić go o pomoc. Pięć
zmysłów, którymi obdarzyła mnie natura, nie wystarczyło do dokonania właściwej
oceny sytuacji.
Nic nie czuję... mój towarzysz podniósł głowę i zaczął nią kołysać. To
stare miejsce, bardzo stare. Niegdyś przebywali tu ludzie...
83
Urwał nagle i poczułem, że jego drobne ciało stężało.
O co chodzi?
Czuję zapach śmierci... przed nami jest śmierć!
Grozi nam niebezpieczeństwo? zapytałem, trzymając broń w pogotowiu.
Nie, teraz już nie. Ale...
Droga prowadziła teraz pod ziemią, gdyż wąwóz zmienił się w tunel. Jego
wnętrze tonęło w gęstym mroku. Miałem przy pasie latarkę, ale nie chciałem jej użyć,
by nie ściągnąć nam na kark jakiegoś niebezpieczeństwa.
Przystanąłem, bojąc się zagłębić w tę nieprzeniknioną ciemność.
Czy tam ktoś jest? zapytałem Eeta.
Już odeszli odpowiedział. Chociaż całkiem niedawno. Poza tym... nie,
wyczuwam jednak czyjąś obecność, ale sygnał jest bardzo słaby. Myślę, że ktoś przeżył...
na razie.
To brzmiało dość niejasno i wciąż nie byłem pewien, czy powinniśmy tam
wchodzić.
Nie ma obawy Eet wysłał mi błyskawicznie telepatyczny przekaz
wyczuwam tam cierpienie, ale bez śladu gniewu. To nie zasadzka.
Odważyłem się zapalić latarkę i krąg światła rozjaśnił kamienne ściany. Skalne
bloki połączono ze sobą bez użycia zaprawy, a mimo to przylegały do siebie tak ściśle,
że szpary między nimi były prawie niewidoczne. Powierzchnia ścian błyszczała,
jak gdyby chropowate kamienie zostały wyszlifowane albo pokryte warstwą jakiejś
gładkiej substancji. Mury miały odcień matowej czerwieni. Ta barwa budziła we mnie
nieprzyjemne skojarzenia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]