[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Spodziewałam się tego odpowiedziała spokojnie jedzmy!
I wiedziona przez mistrza zbliżyła się do kolasy. Słudzy podnieśli ją na ręku i posadzili,
Twardowski skoczył na podanego konia, zawrócili w ulicę i polecieli czwałem.
Chmurno było i coraz chmurzyło się bardziej na niebie. Była to pora wiosenna, ale nie tej
zielonej i wesołej wiosny, która duszę napełnia życiem i nadzieją, odmładza starych, dodaje sił
młodym ale tej smutnej jeszcze i nagiej, która nie ma żadnego wdzięku, nic zielonego, świeżego
i środkują jeszcze między zimą a wiosną prawdziwą, podobniejszą do jesieni niż do wiosny.
Gdzieniegdzie jeszcze płaty szerokie śniegu bielały na czarnej: ziemi, powietrze ciepłe było i
wilgotne, niebo chmurne i czarne, wiatr przenikający, choć niechłodny. Droga była szkaradna, ale
woznica uprzedzony o potrzebie pośpiechu nie zważał na to i wiadomymi sobie manowcami po
pagórkach pędził, nie dbając o błoto bryzgające dokoła ani na częste przechylanie się kolasy.
Tak w milczeniu lecieli długo, długo mistrz w ślad za nimi konno gonił i kolasę dościgał.
Zaszła czerwona łuna zachodnia, wszedł księżyc, uspokoił się wicher, konie jeszcze leciały;
nareście wpadli w zarośla, potem w las, koniom zwolnił biegu woznica; stanęli u wrót opuszczonej
w lesie kapliczki. Tu już błyskało światełko i u ołtarza mnich zakapturzony, w stule, czekał państwa
młodych. Twardowski zeskoczył z konia i wprowadził do kaplicy pannę Agnieszkę.
To miejsce nieszczególniej było na obrzęd ślubowin wybrane. Opuszczona dawno, smutna,
czarna, zrujnowana kaplica. Mury jej przesiękłe były wilgocią, okna potrzaskane od wiatrów i
burzy, pełno gratów walało się na podłodze, ławki były połamane obrazy podarte szmatami wisiały
na ścianach, gdzieniegdzie gozdziem przytrzymane.
Ołtarz brudny ledwie obrus okrywał, a w dwóch drewnianych okapanych lichtarzach paliły
się dwie świece, których długie knoty oznajmywały, jak długo czekano na nowożeńców. Nie można
było wchodząc w to miejsce oprzeć się mimowolnemu smutkowi, jakim przejmowało to
opustoszenie, ta śmierć wszystkiego. Na dobitkę jeszcze, zdarty i okapany woskiem całun z białym
krzyżem rozesłany był na stopniach ołtarza zamiast kobierca. Uderzyło to mistrza, uderzyło pannę
Agnieszkę, ale on nie wierzył w żadne wróżby, ona nadto się śpieszyła do ślubu upragnionego, żeby
się taką fraszką wstrzymać dała.
Zaledwie stanęli u ołtarza, rozpoczął się ślub z taką szybkością, że odpowiedzi ledwie za
zapytaniami zdążyć mogły. Zamiana pierścieni, związanie rąk stułą, wszystko to splątało się jak we
śnie. Chwila i już znowu Twardowski unosząc na ręku żonę siadał do kolasy, a konia swego
oddawszy słudze, pędził z nią nazad do Krakowa. Piękna Agnieszka, uwinięta szerokim futrem,
śmiała się i wesoło wyglądając, rychłoli przybędą do miasta, odpowiadała śmiało i swobodnie, bez
żadnej oznaki wewnętrznego poruszenia, na pełne gorących żądz zaczepki męża. Już miało świtać,
gdy w mgle dymów porannych ukazały się wieże Krakowa. Wkrótce woznica jechał już uliczkami
przedmieść, a właśnie wśród powszechnej ciszy dzwoniono na jutrznie, gdy powóz zastanowił się u
wrót kamienicy mistrza.
Te były otwarte; ciżba sług stała czekając rozsypana wzdłuż sieni, wschodów, na ulicy.
Dopalały się światła oczekiwaniem całonocnym strawione. Pilniejsi pachołcy krzątali się, inni
pokotem leżąc drzemali snem porannym. Na górze słychać było wrzawę wielką, P. Agnieszka
spojrzała na męża.
Cóż to za krzyk? u ciebie są goście?
Sprosiłem ich na wesele odpowiedział mi$tra g uśmiechem,
Pani Twardowska zarumieniła się z radości i poprawiła zmiętej podróżą i uściskami męża
sukni. Wtem otwarły się podwoje szeroko, ukazała się wielka sala wybita czerwonym adamaszkiem
ze złotym galonem, wspaniale oświecona. W pośrodku niej był stół połyskujący od sreber, nad nim
sterczały liczne głowy biesiadników, których hałas przybywającej kolasy z opicia przebudził i na
drżące nogi postawił.
Powitani okrzykiem wesołym weszli państwo młodzi. Ale zaledwie pani Twardowska
odkryła twarz swą ich chciwym oczom, kilka krzyków dały się słyszeć z tłumu, krzyków gniewu,
oburzenia, złości, przekleństw i grozby.
Agnieszka! Ona!
Moja wychowanica!
Moja narzeczona! wołali.
Mistrz bowiem wszystkich prosił, a nikomu imienia swej przyszłej żony powiedzieć nie
chciał.
Stary p. Stanisław z rozognioną twarzą, przeciskając się, z tłumu gości wyskoczył.
Mości Panie! krzyknął to zgroza! to scandalum! Waszmość śmiałeś podmówić
moją krewną, porwać z mego domu narzeczoną innemu, wpół już jego małżonkę? Waszmość
śmiałeś jeszcze jakby na urągowisko mnie tu zaprosić, abym był świadkiem jego rozpusty i na
swoje własne upokorzenie patrzał? Dobądz szabli i bij się jesteś szlachcic.
Hola! hola! wołali drudzy hamując.
Stójcie! stójcie! krzyczały kobiety.
Pani Twardowska zdumiona i przerażona cofała się za męża. Przystąpił kupiec pseudo-
narzeczony.
Waszmość odważyłeś się następując na securitatem uczciwego domu porwać z niego
osobę już mnie za konsensem jej krewnych przyrzeczoną? Waszmość mnie porwałeś moją
własność jak zbójca ja się naprzód bić będę ja, ja hola, dajcie mi szabli!
Cicho, mieszczaku! ozwał się ktoś z przyjaciół mistrza nie masz prawa do szabli,
boś nie szlachcic, na kije chyba z tobą wystąpi z nas który,
Tymczasem spokojniejsi wszczynającą się wrzawę starali się zahamować, nie dając się do
siebie zbliżać rozgniewanym, rozprowadzając ich. Hałas jednak rósł co chwila. Wtem śmiała pani
Twardowska wystąpiła zza męża i zawołała do p. Poraja i jego krewniaczka:
Czego to waszmość chcecie i o co wszczynacie wrzawą? Komuż to z was przysięgłam na
niewolę, że mnie swoją jak bydle kupione zowiecie? Jestemli waszmości córką, p. Stanisławie, żeś [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
Spodziewałam się tego odpowiedziała spokojnie jedzmy!
I wiedziona przez mistrza zbliżyła się do kolasy. Słudzy podnieśli ją na ręku i posadzili,
Twardowski skoczył na podanego konia, zawrócili w ulicę i polecieli czwałem.
Chmurno było i coraz chmurzyło się bardziej na niebie. Była to pora wiosenna, ale nie tej
zielonej i wesołej wiosny, która duszę napełnia życiem i nadzieją, odmładza starych, dodaje sił
młodym ale tej smutnej jeszcze i nagiej, która nie ma żadnego wdzięku, nic zielonego, świeżego
i środkują jeszcze między zimą a wiosną prawdziwą, podobniejszą do jesieni niż do wiosny.
Gdzieniegdzie jeszcze płaty szerokie śniegu bielały na czarnej: ziemi, powietrze ciepłe było i
wilgotne, niebo chmurne i czarne, wiatr przenikający, choć niechłodny. Droga była szkaradna, ale
woznica uprzedzony o potrzebie pośpiechu nie zważał na to i wiadomymi sobie manowcami po
pagórkach pędził, nie dbając o błoto bryzgające dokoła ani na częste przechylanie się kolasy.
Tak w milczeniu lecieli długo, długo mistrz w ślad za nimi konno gonił i kolasę dościgał.
Zaszła czerwona łuna zachodnia, wszedł księżyc, uspokoił się wicher, konie jeszcze leciały;
nareście wpadli w zarośla, potem w las, koniom zwolnił biegu woznica; stanęli u wrót opuszczonej
w lesie kapliczki. Tu już błyskało światełko i u ołtarza mnich zakapturzony, w stule, czekał państwa
młodych. Twardowski zeskoczył z konia i wprowadził do kaplicy pannę Agnieszkę.
To miejsce nieszczególniej było na obrzęd ślubowin wybrane. Opuszczona dawno, smutna,
czarna, zrujnowana kaplica. Mury jej przesiękłe były wilgocią, okna potrzaskane od wiatrów i
burzy, pełno gratów walało się na podłodze, ławki były połamane obrazy podarte szmatami wisiały
na ścianach, gdzieniegdzie gozdziem przytrzymane.
Ołtarz brudny ledwie obrus okrywał, a w dwóch drewnianych okapanych lichtarzach paliły
się dwie świece, których długie knoty oznajmywały, jak długo czekano na nowożeńców. Nie można
było wchodząc w to miejsce oprzeć się mimowolnemu smutkowi, jakim przejmowało to
opustoszenie, ta śmierć wszystkiego. Na dobitkę jeszcze, zdarty i okapany woskiem całun z białym
krzyżem rozesłany był na stopniach ołtarza zamiast kobierca. Uderzyło to mistrza, uderzyło pannę
Agnieszkę, ale on nie wierzył w żadne wróżby, ona nadto się śpieszyła do ślubu upragnionego, żeby
się taką fraszką wstrzymać dała.
Zaledwie stanęli u ołtarza, rozpoczął się ślub z taką szybkością, że odpowiedzi ledwie za
zapytaniami zdążyć mogły. Zamiana pierścieni, związanie rąk stułą, wszystko to splątało się jak we
śnie. Chwila i już znowu Twardowski unosząc na ręku żonę siadał do kolasy, a konia swego
oddawszy słudze, pędził z nią nazad do Krakowa. Piękna Agnieszka, uwinięta szerokim futrem,
śmiała się i wesoło wyglądając, rychłoli przybędą do miasta, odpowiadała śmiało i swobodnie, bez
żadnej oznaki wewnętrznego poruszenia, na pełne gorących żądz zaczepki męża. Już miało świtać,
gdy w mgle dymów porannych ukazały się wieże Krakowa. Wkrótce woznica jechał już uliczkami
przedmieść, a właśnie wśród powszechnej ciszy dzwoniono na jutrznie, gdy powóz zastanowił się u
wrót kamienicy mistrza.
Te były otwarte; ciżba sług stała czekając rozsypana wzdłuż sieni, wschodów, na ulicy.
Dopalały się światła oczekiwaniem całonocnym strawione. Pilniejsi pachołcy krzątali się, inni
pokotem leżąc drzemali snem porannym. Na górze słychać było wrzawę wielką, P. Agnieszka
spojrzała na męża.
Cóż to za krzyk? u ciebie są goście?
Sprosiłem ich na wesele odpowiedział mi$tra g uśmiechem,
Pani Twardowska zarumieniła się z radości i poprawiła zmiętej podróżą i uściskami męża
sukni. Wtem otwarły się podwoje szeroko, ukazała się wielka sala wybita czerwonym adamaszkiem
ze złotym galonem, wspaniale oświecona. W pośrodku niej był stół połyskujący od sreber, nad nim
sterczały liczne głowy biesiadników, których hałas przybywającej kolasy z opicia przebudził i na
drżące nogi postawił.
Powitani okrzykiem wesołym weszli państwo młodzi. Ale zaledwie pani Twardowska
odkryła twarz swą ich chciwym oczom, kilka krzyków dały się słyszeć z tłumu, krzyków gniewu,
oburzenia, złości, przekleństw i grozby.
Agnieszka! Ona!
Moja wychowanica!
Moja narzeczona! wołali.
Mistrz bowiem wszystkich prosił, a nikomu imienia swej przyszłej żony powiedzieć nie
chciał.
Stary p. Stanisław z rozognioną twarzą, przeciskając się, z tłumu gości wyskoczył.
Mości Panie! krzyknął to zgroza! to scandalum! Waszmość śmiałeś podmówić
moją krewną, porwać z mego domu narzeczoną innemu, wpół już jego małżonkę? Waszmość
śmiałeś jeszcze jakby na urągowisko mnie tu zaprosić, abym był świadkiem jego rozpusty i na
swoje własne upokorzenie patrzał? Dobądz szabli i bij się jesteś szlachcic.
Hola! hola! wołali drudzy hamując.
Stójcie! stójcie! krzyczały kobiety.
Pani Twardowska zdumiona i przerażona cofała się za męża. Przystąpił kupiec pseudo-
narzeczony.
Waszmość odważyłeś się następując na securitatem uczciwego domu porwać z niego
osobę już mnie za konsensem jej krewnych przyrzeczoną? Waszmość mnie porwałeś moją
własność jak zbójca ja się naprzód bić będę ja, ja hola, dajcie mi szabli!
Cicho, mieszczaku! ozwał się ktoś z przyjaciół mistrza nie masz prawa do szabli,
boś nie szlachcic, na kije chyba z tobą wystąpi z nas który,
Tymczasem spokojniejsi wszczynającą się wrzawę starali się zahamować, nie dając się do
siebie zbliżać rozgniewanym, rozprowadzając ich. Hałas jednak rósł co chwila. Wtem śmiała pani
Twardowska wystąpiła zza męża i zawołała do p. Poraja i jego krewniaczka:
Czego to waszmość chcecie i o co wszczynacie wrzawą? Komuż to z was przysięgłam na
niewolę, że mnie swoją jak bydle kupione zowiecie? Jestemli waszmości córką, p. Stanisławie, żeś [ Pobierz całość w formacie PDF ]