[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szabel, rzemienie wypolerowane, piersi naprzód, baczność i ani mru-mru.
Przed szwadronem Jerzmanowski. Chodzi, pałaszem wlecze po ziemi, ostrogami brząka,
po szeregach troskliwym okiem wodzi, a od czasu do czasu ku stopniom ganku podejdzie i
parę słów zamieni z panem naddzierżawcą. Czasem żywszy wezmie udział w rozmowie,
wszczynanej co i raz przez starego Danieleszczuka, a czasem zerknie w bok, kędy pod słupem
stoi z gołą głową wachmistrz Babecki, i niedostrzegalny uśmiech prześliznie się po wojackiej
twarzy szefa trzeciego szwadronu.
A pan Andrzej stoi pod słupem, pogląda rozognionym wzrokiem, to się rozśmieje w głos,
to znów zafrasuje czegoś i zaczyna raptownie Pod Twoją obronę" szeptać, niby się urokowi
nieczystemu broniąc, to znów za rękaw się chwyta i szczypie samego siebie, jakby mniema-
jąc, że czas mu z tego słodkiego snu się zbudzić.
Gdzież oczom dać wiarę! On, wachmistrz szwoleżerski, stoi sobie luzem i na swój rodzony
szwadron pogląda. Stoi sobie niby szef albo i lepiej! A tuż rodzic w karmazynowych wylo-
tach, a tu i pani matka czepiec wstążysty zawaliła nie wiedzieć! A tuż Filipinka, siosterka, w
muślinie cała, buzia napudrowana, włoski skudłaczone i ubielone, dwa loczki przy uszach, a
jeden tylko czubek nosa czerwony, jako i na co dzień! A Danieleszczuk mało nie tryśnie, czu-
prynę gładzi i krzyża swego wojskowego a złotego co chwila dotyka.
Nikogo chyba nie braknie. Ot i ciotka Anna zielone, uroczyste swoje rozpościera fałdy; ot i
pięciu Giejsztorów, braciszków; ot i Aappów trzech, a każdy z jejmością i robaczkami, i Myszto-
wt z Bazyliszek, i Sołłohub z Duszkieli, i wuj Dobkiewicz, nawet stary pachołek, Stałgajtys, i to
odświętnie przyodziany!... Uciecha! Gapić się, a bodaj na śmierć oczy wypatrzyć!
Słońce tymczasem napatrzywszy się do syta Wyłkowyszkom jęło zsuwać się nieznacznie. Zebra-
nych przed dworkiem opanował lekki niepokój. Imć pan Babecki do Jerzmanowskiego się podsunął.
Nie widać?
Bądz waszmość spokojny rozstawiłem cały pluton, uprzedzą zawczasu.
Jakby na przekór zapewnieniom szefa, hen, od krańca Wyłkowyszek, zerwał się nagle
przeciągły pomruk.
Hej, jak okiem sięgnąć, aż po las ossyjski, jak najdalsze łany ogarnąć, tak już piędzi ziemi
nie dojrzeć, skrawka łąki nie obaczyć, jeno wielkie, równe pasma ludzi i koni, jeno lasy lanc,
81
jeno czworogranne cielska potworów, błyszczących metalem, jarzących się barwami, skrzą-
cych się a przejmujących ciszę pól miarowym chrzęstem i tupotem.
Mieszkańcy Wyłkowyszek stłumili oddech w piersiach i zdawali się upijać tym obrazem.
Aż naraz ktoś z magistrackich stęknął:
Jezu!
I na to sieknięcie w wyłkowyszanach coś drgnęło, coś ich oderwało, coś ich ku sobie po-
ciągnęło, coś im ramiona do uścisków wyciągać zaczęło. Zniknęły indygenaty, zgięły się
urzędem wyprostowane karki, kontusze skoczyły do kubraków, sajety do drelichów, zrzebne
płótna do muślinów.
I ściskał imć pan Babecki Gierdziunasa, panna Filipina Stałgajtysównę, burmistrz kanceli-
stę, rejent kowala, pani Babecka stelmachową, Giejsztor szewczyka, szlachcic chama, cham
mieszczucha, a co pan Jędrzej, to nawet Surze nie darował i z tymże zapałem ucałował i jej
dziada Abramka, i ospowatą Ryfcię.
Z tego dziwnego porywu wywiódł imć pana Babeckiego piorunujący głos Jerzmanowskie-
go:
Na miejsca, do stu par diabłów! Kareta cesarska nadjeżdża!
Przed dworkiem tymczasem zaszła niespodziewana zmiana, bo oto, jak burza, spadł gene-
rał Wincenty Krasiński ze sztabem pułku szwoleżerów.
Imć Babecki chciał witać generała, lecz Krasiński, rozgorączkowany, przejęty, ani zważał
na gospodarza i jął miejsca oficerom swoim wyznaczać, a Jerzmanowskiemu w ładzie bruz-
dzić. Aż to i owo zmieniwszy, zagadnął o wachmistrza.
Pan Jędrzej pospieszył na wezwanie. Krasiński skinął łaskawie wachmistrzowi.
Acan jesteś Babecki? Trzymajże się, a dzielnie honor pułku dzwigasz dzisiaj!
Generale!
Tak, tak! Dzielnie się spisałeś, jak mi powiadano. Baczże teraz, abyś wytrwał: w przy-
tomności!
Wachmistrz spotniał z uciechy na te łaskawe słowa i już miał odrzec zamaszyście, gdy, w
tejże chwili, na drodze swych ócz spotkał spojrzenie, które mu wszystką krew ścięło. Tuż za
plecami Krasińskiego stał kapitan Załuski...
Pan Jędrzej mało nie zakrzyknął z alteracji, lecz, na szczęście, coś go chwyciło za gardło
tak, że ledwie bąknął co znów generał poczytał za onieśmielenie.
No-no, mości Babecki, ufam acaninej dworskości! Pięknie wykazałeś się dotąd byłeś
teraz mocno się trzymał. Hm... kto wie! Oficerskie epolety a przy tym łaskawość cesarska
przyszłość nie lada może ci otworzyć... Zaprezentujże mnie rodzinie!... Bardzom rad, bardzo!
Wachmistrz ani zrozumiał, czego odeń chciał generał, ale tu podsunął się w porę pan nad-
dzierżawca i syna z kłopotu wybawił. Sztab, otaczający Krasińskiego, za przykładem swego
dowódcy pułku, jął zawierać znajomość z Danieleszczukami, Giejsztorami, Aappami, Mysz-
towtami i całą gromadą, zebraną pod gankiem. Przy czym major, papa regimentu szwoleże-
rów, Dautancourt, w zapale powitań aż Stałgajtysa za rękę chwycił i uścisnął z przejęciem. A
co adiutant-major, Delaroche, jak zadzwonił ostrogami przed panną Filipiną, tak ani kroku
dalej czym siosterkę wachmistrza niemało skonfundował, ile że jak na złość, cała jej
kunsztowna nauka francuskiego, którą przed laty od emigranta labusia" powzięła, uciekła jej
na taki koniec języka, że, ani z niej bodaj wyrazu wspomnieć.
Pan Jędrzej tymczasem, straciwszy z oczu Załuskiego i obaczywszy, jako stary Danielesz-
czuk już kulami postukuje i o Dubience opowiada odetchnął lżej i ku tyłowi zrejterował.
Lecz w tejże samej chwili przed ganek, jak wichura, spadł porucznik Niegolewski i Jerzma-
nowskiego doskoczył.
Cesarz! ostrzegł gromko szef.
Cesarz! powtórzono dokoła.
Baczność! Oczy w prawo! rozległa się komenda.
82
Krasiński ze sztabem cofnął się ku trębaczom. Goście Babeckiego i domownicy skupili się.
Naddzierżawca uniósł drżącymi rękoma chleb i sól na srebrzonym półmisku.
Ledwie przed dworkiem zdołano przybrać siaką taką postawę, gdy już granic miasteczka
dosięgnęła wielka, poszóstna landara.
Burmistrz postąpił ku landarze, głowę pochylił, lecz landara, ani zważając na zamaszyste
klucze na poduszce sunęła w głąb uliczki.
Wyłkowyszanie tym wjazdem impetycznym tak się czegoś wystraszyli, że, mimo wszelkie
przestrogi, co i jak hukać a wołać należy, oniemieli zgoła, a nawet czap, kapeluszy i jarmułek
zapomnieli uchylić.
Landara śród głębokiej ciszy, a raczej śród własnego łomotania kół, przesunęła się przez mia-
steczko ledwie pozwoliwszy rozpoznać swe zielone, złotem bramowane pudło i pstry zawój sie-
dzącego obok woznicy Mameluka i zatoczyła się pod stopy dworku pana Babeckiego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
szabel, rzemienie wypolerowane, piersi naprzód, baczność i ani mru-mru.
Przed szwadronem Jerzmanowski. Chodzi, pałaszem wlecze po ziemi, ostrogami brząka,
po szeregach troskliwym okiem wodzi, a od czasu do czasu ku stopniom ganku podejdzie i
parę słów zamieni z panem naddzierżawcą. Czasem żywszy wezmie udział w rozmowie,
wszczynanej co i raz przez starego Danieleszczuka, a czasem zerknie w bok, kędy pod słupem
stoi z gołą głową wachmistrz Babecki, i niedostrzegalny uśmiech prześliznie się po wojackiej
twarzy szefa trzeciego szwadronu.
A pan Andrzej stoi pod słupem, pogląda rozognionym wzrokiem, to się rozśmieje w głos,
to znów zafrasuje czegoś i zaczyna raptownie Pod Twoją obronę" szeptać, niby się urokowi
nieczystemu broniąc, to znów za rękaw się chwyta i szczypie samego siebie, jakby mniema-
jąc, że czas mu z tego słodkiego snu się zbudzić.
Gdzież oczom dać wiarę! On, wachmistrz szwoleżerski, stoi sobie luzem i na swój rodzony
szwadron pogląda. Stoi sobie niby szef albo i lepiej! A tuż rodzic w karmazynowych wylo-
tach, a tu i pani matka czepiec wstążysty zawaliła nie wiedzieć! A tuż Filipinka, siosterka, w
muślinie cała, buzia napudrowana, włoski skudłaczone i ubielone, dwa loczki przy uszach, a
jeden tylko czubek nosa czerwony, jako i na co dzień! A Danieleszczuk mało nie tryśnie, czu-
prynę gładzi i krzyża swego wojskowego a złotego co chwila dotyka.
Nikogo chyba nie braknie. Ot i ciotka Anna zielone, uroczyste swoje rozpościera fałdy; ot i
pięciu Giejsztorów, braciszków; ot i Aappów trzech, a każdy z jejmością i robaczkami, i Myszto-
wt z Bazyliszek, i Sołłohub z Duszkieli, i wuj Dobkiewicz, nawet stary pachołek, Stałgajtys, i to
odświętnie przyodziany!... Uciecha! Gapić się, a bodaj na śmierć oczy wypatrzyć!
Słońce tymczasem napatrzywszy się do syta Wyłkowyszkom jęło zsuwać się nieznacznie. Zebra-
nych przed dworkiem opanował lekki niepokój. Imć pan Babecki do Jerzmanowskiego się podsunął.
Nie widać?
Bądz waszmość spokojny rozstawiłem cały pluton, uprzedzą zawczasu.
Jakby na przekór zapewnieniom szefa, hen, od krańca Wyłkowyszek, zerwał się nagle
przeciągły pomruk.
Hej, jak okiem sięgnąć, aż po las ossyjski, jak najdalsze łany ogarnąć, tak już piędzi ziemi
nie dojrzeć, skrawka łąki nie obaczyć, jeno wielkie, równe pasma ludzi i koni, jeno lasy lanc,
81
jeno czworogranne cielska potworów, błyszczących metalem, jarzących się barwami, skrzą-
cych się a przejmujących ciszę pól miarowym chrzęstem i tupotem.
Mieszkańcy Wyłkowyszek stłumili oddech w piersiach i zdawali się upijać tym obrazem.
Aż naraz ktoś z magistrackich stęknął:
Jezu!
I na to sieknięcie w wyłkowyszanach coś drgnęło, coś ich oderwało, coś ich ku sobie po-
ciągnęło, coś im ramiona do uścisków wyciągać zaczęło. Zniknęły indygenaty, zgięły się
urzędem wyprostowane karki, kontusze skoczyły do kubraków, sajety do drelichów, zrzebne
płótna do muślinów.
I ściskał imć pan Babecki Gierdziunasa, panna Filipina Stałgajtysównę, burmistrz kanceli-
stę, rejent kowala, pani Babecka stelmachową, Giejsztor szewczyka, szlachcic chama, cham
mieszczucha, a co pan Jędrzej, to nawet Surze nie darował i z tymże zapałem ucałował i jej
dziada Abramka, i ospowatą Ryfcię.
Z tego dziwnego porywu wywiódł imć pana Babeckiego piorunujący głos Jerzmanowskie-
go:
Na miejsca, do stu par diabłów! Kareta cesarska nadjeżdża!
Przed dworkiem tymczasem zaszła niespodziewana zmiana, bo oto, jak burza, spadł gene-
rał Wincenty Krasiński ze sztabem pułku szwoleżerów.
Imć Babecki chciał witać generała, lecz Krasiński, rozgorączkowany, przejęty, ani zważał
na gospodarza i jął miejsca oficerom swoim wyznaczać, a Jerzmanowskiemu w ładzie bruz-
dzić. Aż to i owo zmieniwszy, zagadnął o wachmistrza.
Pan Jędrzej pospieszył na wezwanie. Krasiński skinął łaskawie wachmistrzowi.
Acan jesteś Babecki? Trzymajże się, a dzielnie honor pułku dzwigasz dzisiaj!
Generale!
Tak, tak! Dzielnie się spisałeś, jak mi powiadano. Baczże teraz, abyś wytrwał: w przy-
tomności!
Wachmistrz spotniał z uciechy na te łaskawe słowa i już miał odrzec zamaszyście, gdy, w
tejże chwili, na drodze swych ócz spotkał spojrzenie, które mu wszystką krew ścięło. Tuż za
plecami Krasińskiego stał kapitan Załuski...
Pan Jędrzej mało nie zakrzyknął z alteracji, lecz, na szczęście, coś go chwyciło za gardło
tak, że ledwie bąknął co znów generał poczytał za onieśmielenie.
No-no, mości Babecki, ufam acaninej dworskości! Pięknie wykazałeś się dotąd byłeś
teraz mocno się trzymał. Hm... kto wie! Oficerskie epolety a przy tym łaskawość cesarska
przyszłość nie lada może ci otworzyć... Zaprezentujże mnie rodzinie!... Bardzom rad, bardzo!
Wachmistrz ani zrozumiał, czego odeń chciał generał, ale tu podsunął się w porę pan nad-
dzierżawca i syna z kłopotu wybawił. Sztab, otaczający Krasińskiego, za przykładem swego
dowódcy pułku, jął zawierać znajomość z Danieleszczukami, Giejsztorami, Aappami, Mysz-
towtami i całą gromadą, zebraną pod gankiem. Przy czym major, papa regimentu szwoleże-
rów, Dautancourt, w zapale powitań aż Stałgajtysa za rękę chwycił i uścisnął z przejęciem. A
co adiutant-major, Delaroche, jak zadzwonił ostrogami przed panną Filipiną, tak ani kroku
dalej czym siosterkę wachmistrza niemało skonfundował, ile że jak na złość, cała jej
kunsztowna nauka francuskiego, którą przed laty od emigranta labusia" powzięła, uciekła jej
na taki koniec języka, że, ani z niej bodaj wyrazu wspomnieć.
Pan Jędrzej tymczasem, straciwszy z oczu Załuskiego i obaczywszy, jako stary Danielesz-
czuk już kulami postukuje i o Dubience opowiada odetchnął lżej i ku tyłowi zrejterował.
Lecz w tejże samej chwili przed ganek, jak wichura, spadł porucznik Niegolewski i Jerzma-
nowskiego doskoczył.
Cesarz! ostrzegł gromko szef.
Cesarz! powtórzono dokoła.
Baczność! Oczy w prawo! rozległa się komenda.
82
Krasiński ze sztabem cofnął się ku trębaczom. Goście Babeckiego i domownicy skupili się.
Naddzierżawca uniósł drżącymi rękoma chleb i sól na srebrzonym półmisku.
Ledwie przed dworkiem zdołano przybrać siaką taką postawę, gdy już granic miasteczka
dosięgnęła wielka, poszóstna landara.
Burmistrz postąpił ku landarze, głowę pochylił, lecz landara, ani zważając na zamaszyste
klucze na poduszce sunęła w głąb uliczki.
Wyłkowyszanie tym wjazdem impetycznym tak się czegoś wystraszyli, że, mimo wszelkie
przestrogi, co i jak hukać a wołać należy, oniemieli zgoła, a nawet czap, kapeluszy i jarmułek
zapomnieli uchylić.
Landara śród głębokiej ciszy, a raczej śród własnego łomotania kół, przesunęła się przez mia-
steczko ledwie pozwoliwszy rozpoznać swe zielone, złotem bramowane pudło i pstry zawój sie-
dzącego obok woznicy Mameluka i zatoczyła się pod stopy dworku pana Babeckiego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]