[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wszyscy rzucili się z większą niż zwykle zajadłością do pracy, żeby nie myśleć o
losie wędrowców, nie zadawać sobie pytań, na jakie nie było odpowiedzi.
Nim minęła doba, z pokładu rozległ się krzyk wachtowego:
 Człowiek na horyzoncie!Nansen jeszcze raz powracał. W chwilę pózniej ukazała
się za nim sylwetka Johansena. Jest zbyt mrozno. Psy w nocy nie zmrużyły oka,
skamlały, wyły. Ubrania nasze w śpiworach zamieniły ,się w lodowatą bryłę. Nie
sposób iść dalej. Za wcześnie widać. Musimy jakiś czas jeszcze odczekać. A nie
mówiłem, że zła wróżba? Dobrze, że wrócili, może się wreszcie rozmyślą. I po
co się pchać do bieguna? I tak dryfujemy przez nie znane nikomu obszary. Czy to
nie dosyć? %7łycie im niemiłe?  szeptali po kątach ludzie, ciesząc się w głębi
serca, że widzą towarzyszy zdrowych i całych.Ale zle znali Nansena ci, co sądzili, że
zrezygnuje lub zastanowi się nad ostrzeżeniem losu. Przyjął je na swój sposób.Raz
jeszcze, nie żałując trudu, przejrzał dokładnie przedmiot po przedmiocie, cały
ekwipunek. Raz jeszcze wszystko przeważył. Ubranie zabiorę tylko wełniane. W
ostatniej chwili włożyłem na siebie kaftan i spodnie z wilczego futra. Sam nie wiem,
co mnie skusiło? Mam za swoje. W dzień, w marszu, pływałem w ciężkiej,
przesiąkniętej potem wilczurze, nocą zamarzałem w niej, skuty lodem, jak w stalowej
zbroi. Nikt mnie już teraz na futro nie namówi, wolę marznąć  opowiadał
Sverdrupowi. Trzy doby już suszę to futro przy ogniu w kuchni  do-ucał Juell 
a woda z niego kapie wciąż i kapie. Zmniejszył też dowódca zapasy. %7ływność
zabrana na marszI ) bieguna składała się głównie z konserw wyprodukowanych
uszonego mięsa renifera, roztartego na proszek, zmieszanego167z tłuszczem i
zamkniętego hermetycznie w puszkach. W ten sam sposób przygotowano ryby.
Wystarczyło masę taką rzucić na wrzącą wodę, żeby otrzymać smaczną i pożywną
zupę. Mąkę długo trzymano na parze przed zabraniem. Po jednorazowym zagotowaniu
nadawała się do spożycia. Poza tym jak zawsze: suszone kartofle, grochówkę i
czekoladę. Pamiętając, jak dawał się, we znaki brak tłuszczu na Grenlandii, Nansen
zabrał tym razem czterdzieści kilogramów masła. Długo wygniatano z niego przedtem
wodę, żeby nie twardniało na mrozie i mniej ważyło.Czerwona łuna na niebie z
każdym dniem mocniej rozświetlała uchodzący mrok polarnej nocy. Nie sposób
czekać dłużej. Teraz albo nigdy!Po dwutygodniowych przygotowaniach czternastego
marca Nansen i Johansen wyruszają znów na północ. Droga przed nimi ciężka i nikt
nie wie, jak długa. Pożegnanie niewesołe. Wszyscy z trudem przywołują na
usta.uśmiech, każdy dławi w sobie natrętną myśl:  Czy zobaczymy się jeszcze
kiedyÅ›? ...
W SERCU ARKTYKI
rltjof...
37. Trudna jest droga do sławy
 Naprzód! Ruszysz się, u diaska?Trzask bicza, ostry jak wystrzał, podrywał z miejsca
zmęczone psy. Z rozwartych pysków do pół piersi zwisały jęzory, z grzbietów buchały
kłęby pary. Teren był wyjątkowo ciężki. Na niewysokich usypiskach drobnych odłamków
lodu sanie podskakiwały, przechylały się groznie, wyginały. Obaj ludzie musieli je
podpierać, podtrzymywać, biegnąc obok na nartach. Usypiska, ślady zderzeń lodowych pól
rozbiegały się wokół, aż po horyzont, jakby skiby ziemi odwalonej lemieszem olbrzymiego
pługa. Przed torosami psy przystawały same. A wtedy nad pustynnym, roziskrzonym w
słońcu terenem zapadała martwa cisza.
Ani dzwięku, ani drgnienia, póki znów nie zabrzmiał ochrypły zmęczeniem głos:
 Naprzód! Ruszysz wreszcie, ty leniu? Naprzód!Grube płyty lodowe pięły się wysoko w
niebo ostrymi granitami, w których zabłąkany promień rozpalał wszystkie barwy tęczy.
Niełatwo było prześliznąć się wśród tych zwalisk ludziom, a cóż dopiero przeciągnąć
sanie. Nie raz i nie dwa w ciągu dnia zdejmowali cały ładunek, skrzynię po skrzyni, worek
po worku, i przenosili po śliskich, gładkich jak szkło, spiętrzonych bryłach.
Po dziesięciogodzinnym marszu rozległ się wreszcie upragniony krzyk:
 Stój!Sygnał odpoczynku dla ludzi i zwierząt, które z miejsca pa-lily na lód i zwijały się
w kłębki. Nieraz Nansen i Johansenpoglądałi na nie z zazdrością. Oni także byli zmęczeni,
aleed odpoczynkiem czekała ich jeszcze niełekka praca. Z tru-171dem rozsuipłując
zamarznięte rzemienie i linki Fridtjof zdejmował ze swych sań pokrowiec z namiotem.
Jeśli w powietrzu panowała cisza, rozstawiał go sam. Wnosił do wnętrza twarde jak deski
śpiwory i rozkładał, żeby chociaż trochę rozmarzły. Kuchenki nie rozpalał od razu. Musiał
wpierw wynalezć i przy-,, dzwigać słodki lód. Nie każdy od razu go znajdzie na białej
pustyni. Trzeba się na tym dobrze znać, wiedzieć, jak wygląda. Dużo czasu zabierało potem
rozłupywanie przezroczystej bryły i napełnianie obu garnków kuchenki. W jednym topił
wodę, w drugim jednocześnie gotował zupę. Z worków wyciągał pe-mikan, suszone
kartofle bÄ…dz swTÄ… ulubionÄ… potrawÄ™ proszek z- ryby zmieszany z mÄ…kÄ… i masÅ‚em. ¦Zza
cienkich ścianek namiotu dobiegało już ujadanie psów, wycie, skomlenie, trzask bicza i
zdarty, zachrypły zmęczeniem głos Johansena, który wszystkie siły nieczyste wzywał na
pomoc przy karmieniu zgłodniałej sfory. Psom trudno było na-starczyć jedzenia. W jednym
mgnieniu oka ginęły w gardzielach najtwardsze suchary. Zwierzęta wydzierały  je sobie,
zdziczałe, głodne. Prawo silniejszego było tu jedynym prawem. Jo-hansen niemało
natrudził .się, broniąc słabszych przed zagryzieniem i oglądając wszystkim łapy. Ze stu
dwunastu łap musiał codziennie wyciągać drobne, czasem prawie niewidoczne igiełki i
bryłki lodu, które wbijając się między pazury, raniły boleśnie zwierzęta. Psy przycichały,
przyjaznie potrącając oszronionymi pyskami rękę, która przynosiła im ulgę. Przestawały
szarpać się, wyć, jakby wdzięczne za tę chwilę, która przypominała im spokojne, wygodne
życie na  Framie . Ludzie pomnieli już o nim dawno lub starali się zapomnieć. Trudne
było pojąć, że przed kilkunastu zaledwie dniami to ciepło, t
udziałem. Sen czy rzeczywistość Wydawało się im chwilami, że brną po lodzie od tygodni,
mic sięcy. I że ten marsz się nigdy nie skończy.Psy na noc trzeba było wiązać.
Wykorzystywały każdy mc ment swobody i ostrymi jak brzytwa kłami rwały wory z nością.
Skłębione rzucały się na siebie, gryzły z potwornyr jazgotem, plątały w jeden węzeł
rzemienie uprzęży. Nielud> kiej wprost cierpliwości wymagało rozsupływanie ich przy
siarczystym mrozie.Po wejściu do namiotu Johansen sznurował go szczelnie, odradzając
się od wiatru, śnieżycy, bieli, i tak, jak stał, wpełzał do śpiwora. Kuchenka promieniowała [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl