[ Pobierz całość w formacie PDF ]
widziałem nic poza błotnistym brzegiem, wodą oraz zgaszoną w mule pochodnią, która miała
służyć do zapalenia mojej pułapki. Stwory wyłaniające się z wody zamarły. A potem zaczęły
się cofać. Za plecami słyszałem przerazliwe krzyki, wrzaski bólu, jęki, świst mieczy i ciężkie
mlaskanie stóp w błocie. A potem trzy postacie wbiegły w moje pole widzenia. Dwoma z nich
byli mężczyzni w białych szatach, trzecią ktoś potężny, zwalisty, ubrany w czarny płaszcz z
kapturem. Ciemna postać, mimo swej wagi i tuszy, dognała pierwszego z uciekających i
skręciła mu kark jednym, zdawałoby się niedbałym, ruchem lewej ręki. Wyraznie usłyszałem
trzask pękającego kręgosłupa. Potem ogromny mężczyzna okręcił się niczym baletnica,
uchylił przed cięciem szabli i uderzył drugiego z kultystów prosto w pierś. Nie, moi mili,
uderzył, to zle powiedziane. On wbił mu palce w klatkę piersiową, przełamał żebra i wyrwał
serce. A potem zaśmiał się i rzucił krwawiący ochłap daleko w wodę. Kobiece sylwetki
skoczyły, rozszarpując ten strzęp mięsa, a zaraz potem usłyszałem piski i obrzydliwe
mlaskanie.
Mężczyzna podszedł w moją stronę, chwycił wiklinowy posąg i jednym ruchem obrócił
go tak, że front klatki tym razem skierował się znowu ku lasowi. Dostrzegłem kilka
ciemnych, zakapturzonych postaci i wiele białych plam leżących wśród podeptanych ognisk.
Gwoli ścisłości należy przyznać, że niektóre z tych plam nie były białe, lecz biało-czerwone.
Tymczasem mój wybawca wyrwał drzwiczki klatki i wyciągnął mnie ze środka. A pózniej
odrzucił do tyłu ciemny kaptur przesłaniający mu do tej pory twarz.
Jesteś... jesteś inkwizytorem? zapytałem bezsensownie, bo widziałem przecież czarny
kaftan ze srebrnym, połamanym krzyżem wyhaftowanym na piersi.
Roześmiał się, a jego obwisłe policzki zadygotały.
Właśnie kimś takim odparł.
Musisz nam wybaczyć, Mordimerze, że użyliśmy cię jako przynęty. Ale pamiętasz
zapewne, że Pismo mówi: Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje,
ustawnie go ćwiczy . Pan wystawił na próbę twój zapał i twą wiarę, a ty wyszedłeś z próby
zwycięsko.
Trudno bym nie pamiętał tego cytatu z Pisma, jako że sam dwa dni wcześniej
przytaczałem go, rozmawiając z Enyą. Zresztą dogłębne poznanie słów Pana i Apostołów
było częścią mojego wykształcenia. Nie jestem, co prawda, aż tak zuchwały, by twierdzić, że
wiem tyle, co uczeni doktorowie, ale jednak posiadam pewną, skromną teologiczną wiedzę.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
A nie wszyscy to potrafią. W końcu Pismo wyraznie mówi, że: Przeciwnik wasz,
diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć .
Niewiele im pomógł. Spojrzałem na leżące na ziemi ciała i ludzi w czerni kręcących
się pośród nich.
Ano niewiele, Mordimerze, a wiesz czemu?
Bo Bóg tak właśnie chciał odparłem.
Najprostsze wytłumaczenie. Ale to nie do końca prawda, Mordimerze. Bóg tak chciał,
gdyż widział prawość naszych serc i cnotę naszych uczynków. Bóg tak chciał, bo jaśniejemy
światłem odbitym od Jego potęgi. Nie pomógłby nam, gdybyśmy nie byli mieczem w Jego
dłoni i żołnierzami Jego armii. Bóg jest wszechmocny, ale sprzyja tylko tym, którzy ufnie
wierzą w jego wszechmoc.
Czarno ubrani strażnicy wiązali ostatnich heretyków i przenosili ich na pokład łodzi,
która przed chwilą wyłoniła się z mroku i cumowała teraz przy brzegu.
Nie mogę w to wszystko uwierzyć pokręciłem głową.
Obserwowałem mojego wybawcę i wyraznie widziałem go w świetle księżyca oraz w
świetle tlących się wokół ognisk. Przed chwilą walczył z nadzwyczajną zręcznością, a na jego
twarzy nie widziałem nawet kropli potu. Przypomniałem więc sobie, jak przyszedł do mojej
kwatery. Zziajany, zmęczony, spływający potem i śmierdzący. Wysiłek spowodowany
krótkim spacerem i wspinaczką na schody zdawał się go wtedy zabijać. Czy to był ten sam
Marius van Bohenwald?
Jak się życie plecie uśmiechnął się. Wiem, o czym myślisz, Mordimerze. O
biednym Mariusie, któremu wejście na schody sprawiało taką trudność. Ale, zastanów się:
czy ty też nie grałeś roli? Czy nie byłeś przez pewien czas kupcem Godrygiem Bembergiem,
poczciwiną z Hez-hezronu? A ja byłem spasionym, niedołężnym i zmarnowanym przez życie
van Bohenwaldem...
Pociłeś się i śmierdziałeś przypomniałem.
Pociłem się i śmierdziałem, bo chciałem być spocony i śmierdzący, Mordimerze. Aby
lepiej odegrać mą rolę. Chlubisz się tym, że umiesz z ludzkiej gliny ulepić nowego człowieka.
I my wszyscy, my inkwizytorzy, znamy tę cudowną przemianę butnego grzesznika w
człowieka zrozpaczonego i skruszonego. Ale być może kiedyś nauczysz się lepić samego
siebie, Mordimerze. Bo jeśli wierzysz jego głos nagle stwardniał jeśli święcie wierzysz, to
wiara stanie się rzeczywistością. I nie ma rzeczy, której nie bylibyśmy władni dokonać dzięki
potędze naszej wiary. Gdybym chciał, mógłbym oderwać się od ziemi i unosić w powietrzu.
Ale nie pragnę tego, bo nie sądzę, by Bóg tego pragnął...
Wyobraziłem sobie ogromnego Mariusa van Bohenwalda unoszącego się w powietrzu,
niczym ptak, i mimo całej powagi sytuacji, zachciało mi się śmiać. Jednak, oczywiście, mili
moi, nie dałem po sobie znać rozbawienia nawet drgnięciem brwi.
Bawi cię to, co mówię, Mordimerze stwierdził ze smutkiem w głosie. Ale nie
obwiniam cię, gdyż niegdyś byłem taki sam. Setki lat temu...
Setki lat temu? spytałem bezwiednie, choć pytać nie powinienem, gdyż Marius van
Bohenwald niewątpliwie oszalał. A wariatom należy przytakiwać albo ich eliminować.
Dlaczego nie? odpowiedział pytaniem.
Bo ludzie nie żyją tak długo, Mariusie odparłem najłagodniej jak potrafiłem. Może
był i wariatem, ale właśnie on w tej chwili miał władzę nad moim życiem.
Nie? uśmiechnął się. Naprawdę?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Odwrócił się do
swoich ludzi.
Dajcie jakiegoś konia mojemu przyjacielowi rozkazał. I niech wraca do Tirianu.
Wyciągnął rękę w moją stronę, a ja ją uścisnąłem. Miał mocny, twardy chwyt, tak różny [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
widziałem nic poza błotnistym brzegiem, wodą oraz zgaszoną w mule pochodnią, która miała
służyć do zapalenia mojej pułapki. Stwory wyłaniające się z wody zamarły. A potem zaczęły
się cofać. Za plecami słyszałem przerazliwe krzyki, wrzaski bólu, jęki, świst mieczy i ciężkie
mlaskanie stóp w błocie. A potem trzy postacie wbiegły w moje pole widzenia. Dwoma z nich
byli mężczyzni w białych szatach, trzecią ktoś potężny, zwalisty, ubrany w czarny płaszcz z
kapturem. Ciemna postać, mimo swej wagi i tuszy, dognała pierwszego z uciekających i
skręciła mu kark jednym, zdawałoby się niedbałym, ruchem lewej ręki. Wyraznie usłyszałem
trzask pękającego kręgosłupa. Potem ogromny mężczyzna okręcił się niczym baletnica,
uchylił przed cięciem szabli i uderzył drugiego z kultystów prosto w pierś. Nie, moi mili,
uderzył, to zle powiedziane. On wbił mu palce w klatkę piersiową, przełamał żebra i wyrwał
serce. A potem zaśmiał się i rzucił krwawiący ochłap daleko w wodę. Kobiece sylwetki
skoczyły, rozszarpując ten strzęp mięsa, a zaraz potem usłyszałem piski i obrzydliwe
mlaskanie.
Mężczyzna podszedł w moją stronę, chwycił wiklinowy posąg i jednym ruchem obrócił
go tak, że front klatki tym razem skierował się znowu ku lasowi. Dostrzegłem kilka
ciemnych, zakapturzonych postaci i wiele białych plam leżących wśród podeptanych ognisk.
Gwoli ścisłości należy przyznać, że niektóre z tych plam nie były białe, lecz biało-czerwone.
Tymczasem mój wybawca wyrwał drzwiczki klatki i wyciągnął mnie ze środka. A pózniej
odrzucił do tyłu ciemny kaptur przesłaniający mu do tej pory twarz.
Jesteś... jesteś inkwizytorem? zapytałem bezsensownie, bo widziałem przecież czarny
kaftan ze srebrnym, połamanym krzyżem wyhaftowanym na piersi.
Roześmiał się, a jego obwisłe policzki zadygotały.
Właśnie kimś takim odparł.
Musisz nam wybaczyć, Mordimerze, że użyliśmy cię jako przynęty. Ale pamiętasz
zapewne, że Pismo mówi: Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje,
ustawnie go ćwiczy . Pan wystawił na próbę twój zapał i twą wiarę, a ty wyszedłeś z próby
zwycięsko.
Trudno bym nie pamiętał tego cytatu z Pisma, jako że sam dwa dni wcześniej
przytaczałem go, rozmawiając z Enyą. Zresztą dogłębne poznanie słów Pana i Apostołów
było częścią mojego wykształcenia. Nie jestem, co prawda, aż tak zuchwały, by twierdzić, że
wiem tyle, co uczeni doktorowie, ale jednak posiadam pewną, skromną teologiczną wiedzę.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
A nie wszyscy to potrafią. W końcu Pismo wyraznie mówi, że: Przeciwnik wasz,
diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć .
Niewiele im pomógł. Spojrzałem na leżące na ziemi ciała i ludzi w czerni kręcących
się pośród nich.
Ano niewiele, Mordimerze, a wiesz czemu?
Bo Bóg tak właśnie chciał odparłem.
Najprostsze wytłumaczenie. Ale to nie do końca prawda, Mordimerze. Bóg tak chciał,
gdyż widział prawość naszych serc i cnotę naszych uczynków. Bóg tak chciał, bo jaśniejemy
światłem odbitym od Jego potęgi. Nie pomógłby nam, gdybyśmy nie byli mieczem w Jego
dłoni i żołnierzami Jego armii. Bóg jest wszechmocny, ale sprzyja tylko tym, którzy ufnie
wierzą w jego wszechmoc.
Czarno ubrani strażnicy wiązali ostatnich heretyków i przenosili ich na pokład łodzi,
która przed chwilą wyłoniła się z mroku i cumowała teraz przy brzegu.
Nie mogę w to wszystko uwierzyć pokręciłem głową.
Obserwowałem mojego wybawcę i wyraznie widziałem go w świetle księżyca oraz w
świetle tlących się wokół ognisk. Przed chwilą walczył z nadzwyczajną zręcznością, a na jego
twarzy nie widziałem nawet kropli potu. Przypomniałem więc sobie, jak przyszedł do mojej
kwatery. Zziajany, zmęczony, spływający potem i śmierdzący. Wysiłek spowodowany
krótkim spacerem i wspinaczką na schody zdawał się go wtedy zabijać. Czy to był ten sam
Marius van Bohenwald?
Jak się życie plecie uśmiechnął się. Wiem, o czym myślisz, Mordimerze. O
biednym Mariusie, któremu wejście na schody sprawiało taką trudność. Ale, zastanów się:
czy ty też nie grałeś roli? Czy nie byłeś przez pewien czas kupcem Godrygiem Bembergiem,
poczciwiną z Hez-hezronu? A ja byłem spasionym, niedołężnym i zmarnowanym przez życie
van Bohenwaldem...
Pociłeś się i śmierdziałeś przypomniałem.
Pociłem się i śmierdziałem, bo chciałem być spocony i śmierdzący, Mordimerze. Aby
lepiej odegrać mą rolę. Chlubisz się tym, że umiesz z ludzkiej gliny ulepić nowego człowieka.
I my wszyscy, my inkwizytorzy, znamy tę cudowną przemianę butnego grzesznika w
człowieka zrozpaczonego i skruszonego. Ale być może kiedyś nauczysz się lepić samego
siebie, Mordimerze. Bo jeśli wierzysz jego głos nagle stwardniał jeśli święcie wierzysz, to
wiara stanie się rzeczywistością. I nie ma rzeczy, której nie bylibyśmy władni dokonać dzięki
potędze naszej wiary. Gdybym chciał, mógłbym oderwać się od ziemi i unosić w powietrzu.
Ale nie pragnę tego, bo nie sądzę, by Bóg tego pragnął...
Wyobraziłem sobie ogromnego Mariusa van Bohenwalda unoszącego się w powietrzu,
niczym ptak, i mimo całej powagi sytuacji, zachciało mi się śmiać. Jednak, oczywiście, mili
moi, nie dałem po sobie znać rozbawienia nawet drgnięciem brwi.
Bawi cię to, co mówię, Mordimerze stwierdził ze smutkiem w głosie. Ale nie
obwiniam cię, gdyż niegdyś byłem taki sam. Setki lat temu...
Setki lat temu? spytałem bezwiednie, choć pytać nie powinienem, gdyż Marius van
Bohenwald niewątpliwie oszalał. A wariatom należy przytakiwać albo ich eliminować.
Dlaczego nie? odpowiedział pytaniem.
Bo ludzie nie żyją tak długo, Mariusie odparłem najłagodniej jak potrafiłem. Może
był i wariatem, ale właśnie on w tej chwili miał władzę nad moim życiem.
Nie? uśmiechnął się. Naprawdę?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Odwrócił się do
swoich ludzi.
Dajcie jakiegoś konia mojemu przyjacielowi rozkazał. I niech wraca do Tirianu.
Wyciągnął rękę w moją stronę, a ja ją uścisnąłem. Miał mocny, twardy chwyt, tak różny [ Pobierz całość w formacie PDF ]