[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prawdopodobnie dziać się będzie jeszcze przez długi czas.
W tym jednak szczególnym przypadku taki czar nie
wystarczyłby.
Na szczęście istniała duża swoboda w sposobie czynienia
magii. Przede wszystkim należało użyć jakiegoś monoton-
nego motywu. Deklamując go i zataczając krąg wokół
pniaka, miał zamiar stworzyć ochronny pierścień, przez
który tylko Aragh - wilk, dla którego zostawiał wiado-
mość, on sam i Angie mogli się przedostać.
Jim potrzebował tego samego zabezpieczenia, jakiego
Carolinus użył do ochrony swego domu przed włóczęgami.
Przypomniał sobie strofy wiersza Alfreda Noyesa pod
tytułem Autostrada.
Zaczai krążyć wokół pniaka, powtarzając jego pierwsze
słowa. Musiał mówić głośno, choć prawdopodobnie potę-
gowało to jeszcze strach Amytha. Był to jednak jedyny
sposób na stworzenie odpowiedniego zabezpieczenia. Tak
przynajmniej zrozumiał z księgi zatytułowanej Encyklopedia
necromantick, którą Carolinus dał mu do przeczytania,
przyjmując go na swego ucznia. Może ktoś o umiejętnoś-
ciach Carolinusa był w stanie dokonać tego za pomocą
myśli, ale Jim tego nie potrafił.
Deklamował:
Wiatr to potok ciemności pośród drzew porywistych,
Księżyc zaś, widmowy galeon na morzach falistych,
Droga to wstążka światła księżycowego
ponad łanem wrzosowiska purpurowego,
a podróżny jechał... jechał... jechał...
Do tych słów dodał swoje:
Więc niech wszystkich z dala trzyma to zabezpieczenie,
jeśli w pobliża nie ma Aragha, Angie lub mnie.
Nie była to dobra poezja, tym bardziej że sam musiał
wymyślić dwie ostatnie strofy. Jego wysiłki zostały w tym
momencie przerwane, ale nastąpiło to zbyt pózno, aby
zniweczyć sam czar.
Za plecami usłyszał bowiem nagle krzyk.
Rozejrzał się i uniósł pochodnie, ale w rzucanym przez
nią świetle nie zauważył niczego podejrzanego. Przeklinając
zbrojnego za tchórzostwo, skierował się w tamtą stronę.
Zwrócił uwagę, że pochodnia Amytha znajduje się niżej
niż przedtem. Kiedy podszedł bliżej, zrozumiał dlaczego.
Leżała na ziemi, dogasając. Obok tkwił obnażony miecz
Amytha. Po jego właścicielu nie było jednak ani śladu.
Rozdział 7
A przy okazji - rzekł Jim do Yvesa Mortaina, dowódcy
zbrojnych, gdy wrócił już do zamku. - Wysłałem
Amytha ze specjalną wiadomością. Nie będzie go przez
kilka tygodni. Zachowaj to dla siebie, dobrze?
- Tak, panie - odpowiedział Yves.
Odpowiedz tego człowieka z blizną na twarzy wyrażała
pełne posłuszeństwo, ale jednocześnie, zaintrygowany spo-
jrzał bacznie na Jima. Smoczy Rycerz zapłonął gniewem.
Gdyby jakiś inny średniowieczny pan zakomunikował coś
swemu dowódcy zbrojnych, ten przyjąłby to po prostu do
wiadomości. Reakcja Yvesa stanowiła kolejny dowód, że
Jim nie bardzo potrafił zachowywać się jak prawdziwy
rycerz i baron.
Wciąż zapominał, iż nie jest to wiek dwudziesty i trak-
tował swych podwładnych tak, jakby nie istniały między
nimi żadne różnice społeczne. A oni zaczęli czekać na
uzasadnienie otrzymywanych poleceń.
Oddalił się majestatycznie.
Pomyślał, że dobrze zrobił, przemycając miecz Amytha
do swej komnaty, zanim któryś z jego towarzyszy rozpoznał
broń. Nie miał czasu zastanawiać się, co mogło porwać
Amytha. Z pewnością musiało to być coś dużego.
Dotarł do pomieszczenia, gdzie przechowywano potrawy
po przyniesieniu z kuchni, która z konieczności znajdowała
się poza zamkiem. Gdyby bowiem wybuchł tam pożar,
0 co przecież nietrudno, ogień nie przeniósłby się tak łatwo
na resztę zabudowań. Zastał tu czterdziestoletnią, otyłą,
groznie wyglądającą kobietę o imieniu Gwynneth Plyseth,
która na jego widok skłoniła się.
- Gwynneth - powiedział - dołączę do Sir Gilesa
1 naszego drugiego gościa Sir Johna przy wysokim stole.
Jak tylko Lady Angela zasiądzie wraz z nami, możesz
rozpocząć podawanie wieczerzy. Zawiadom o tym kuchnię
i przekaż Lady Angeli, że jej oczekujemy.
- Tak, panie - rzekła Gwynneth i ponownie się
ukłoniła.
Jim przeszedł do Wielkiej Sieni.
- Tak przy okazji - powiedział do Sir Johna, gdy już
usiadł przy wysokim stole - nie miałem jeszcze czasu, aby
porozmawiać z żoną. Gdybyś mógł nie wspominać o tej
wyprawie do Francji...
Chandos uśmiechnął się.
- Oczywiście, Sir Jamesie. Takie sprawy wymagają
czasu. I ja mam takie doświadczenia z własną połowicą.
Nie spieszy mi się. Z przyjemnością spędzę tu kilka dni,
korzystając z towarzystwa twego oraz Sir Gilesa, nie
mówiąc już o samej Lady Angeli.
- Hm... tak - rzekł Jim.
Wciąż zaniepokojony zalotami Sir Johna do Angie, nie
był pewien, czy rycerz nie zamierza pozwolić sobie na kroki
bardziej zdecydowane niż te, które można jeszcze bagateli-
zować.
- Napij się wina, Jamesie - zaproponował Giles,
podsuwając mu pełen kubek.
- A, byłbym zapomniał - rzekł Jim póznym wieczo-
rem, gdy wraz z Angie leżeli już w łóżku, odprężeni
i szczęśliwi. - Sir John nalega, abym wraz z Gilesem
wybrał się w krótką podróż do Francji. Mamy zbadać, co
czynione jest w sprawie inwazji, do której najwyrazniej
przygotowuje się król francuski.
Poczuł, że Angie zesztywniała.
- Podróż do Francji? - powtórzyła wolno lodowatym
tonem. - Kiedy?
- No cóż - zaczął Jim tak beztrosko, jak tylko
umiał. -Właściwie mówił o natychmiastowym wyjezdzie...
ale na krótko, sama rozumiesz...
Urwał, ponieważ Angie usiadła na łóżku, zrzucając
przykrycie zarówno z siebie jak i z niego, po czym zaczęła
obiema pięściami okładać go po klatce piersiowej.
- Auu! - krzyknął Jim, chwytając ją za ręce. - Od
czasu, gdy tu jesteśmy, przybyło ci więcej siły, niż myślałem.
- Szkoda, że nie mam jej dwa razy więcej! - wysapała
Angie z furią. - Nigdzie nie pojedziesz!
- Ale tylko na krótko...
- Nie! Nie! Nie puszczę cię nawet na dzień! Nawet na
godzinę! Na minutę! Nigdzie się stąd nie ruszysz! - krzy-
czała wściekle. - Nie pojedziesz!
- Pozwól mi wyjaśnić - prosił Jim, wciąż trzymając ją
za ręce. - Istnieje niebezpieczeństwo napaści. Francuscy
wojownicy mogą znalezć się na naszej ziemi i zaatakować
nasz zamek...
- Nie obchodzi mnie to! Nic a nic! - stwierdziła
Angie. - Dopiero wróciłeś z jednej wyprawy! A kto musiał
radzić sobie ze wszystkim, kiedy cię nie było? Ja. Musiałam
być panem i panią zamku! Musiałam zająć się wszystkimi
sprawami, które pozostawiłeś. Rozkazałam nawet wychłos-
tać jednego ze zbrojnych. Yves Mortain przyszedł do mnie
i powiedział, że tak trzeba zrobić, więc go posłuchałam. Bo
nie było ciebie, żebyś się tym zajął. To nie był mój
obowiązek, tylko twój, jako pana tej ziemi! A gdyby kogoś
trzeba było powiesić? Jak sądzisz, jak czułabym się w takiej
sytuacji, pozostawiona samej sobie?
- Co zrobił ten zbrojny? - zapytał Jim.
- Nie pamiętam. Jakie to ma teraz znaczenie? - piekliła
się Angie. - Chodzi o to, że ciebie tu nie było, a to
przecież czternasty wiek. Musiałam zajmować się zamkiem
i ziemią. Musiałam położyć kres waśniom między sługami.
Musiałam rządzić poddanymi. Musiałam zmusić ich wszys-
tkich do pracy, podczas gdy oni starali się od niej wymigać.
Musiałam zająć się wszystkim! A ty sobie wyjechałeś. Bez
wątpienia zabawiałeś się dobrze, nie zaprzątając sobie
głowy zamkiem ani własną żoną. Przez ostatnie dwa lata
niewiele mieliśmy okazji do zamienienia ze sobą choćby
kilku słów, z wyjątkiem tych paru miesięcy po świętach
Bożego Narodzenia! A to było tak dawno. Dlaczego nie
możesz zostać i zająć się swymi obowiązkami? Nie wspo-
minam już o sobie. Ja także potrzebuję trochę opieki.
Może wreszcie dotrze to do ciebie! Gdy wyjeżdżasz, otacza
cię tam mnóstwo innych kobiet. Pewnie nawet wcale
o mnie nie myślisz!
- Ależ skąd! - zaprzeczył rozdrażniony Jim. - Myślę
o tobie. W nocy, rankami, w dzień, o każdej porze! Bardzo
często myślę o tobie. Rzecz tylko w tym, że nie ma [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
prawdopodobnie dziać się będzie jeszcze przez długi czas.
W tym jednak szczególnym przypadku taki czar nie
wystarczyłby.
Na szczęście istniała duża swoboda w sposobie czynienia
magii. Przede wszystkim należało użyć jakiegoś monoton-
nego motywu. Deklamując go i zataczając krąg wokół
pniaka, miał zamiar stworzyć ochronny pierścień, przez
który tylko Aragh - wilk, dla którego zostawiał wiado-
mość, on sam i Angie mogli się przedostać.
Jim potrzebował tego samego zabezpieczenia, jakiego
Carolinus użył do ochrony swego domu przed włóczęgami.
Przypomniał sobie strofy wiersza Alfreda Noyesa pod
tytułem Autostrada.
Zaczai krążyć wokół pniaka, powtarzając jego pierwsze
słowa. Musiał mówić głośno, choć prawdopodobnie potę-
gowało to jeszcze strach Amytha. Był to jednak jedyny
sposób na stworzenie odpowiedniego zabezpieczenia. Tak
przynajmniej zrozumiał z księgi zatytułowanej Encyklopedia
necromantick, którą Carolinus dał mu do przeczytania,
przyjmując go na swego ucznia. Może ktoś o umiejętnoś-
ciach Carolinusa był w stanie dokonać tego za pomocą
myśli, ale Jim tego nie potrafił.
Deklamował:
Wiatr to potok ciemności pośród drzew porywistych,
Księżyc zaś, widmowy galeon na morzach falistych,
Droga to wstążka światła księżycowego
ponad łanem wrzosowiska purpurowego,
a podróżny jechał... jechał... jechał...
Do tych słów dodał swoje:
Więc niech wszystkich z dala trzyma to zabezpieczenie,
jeśli w pobliża nie ma Aragha, Angie lub mnie.
Nie była to dobra poezja, tym bardziej że sam musiał
wymyślić dwie ostatnie strofy. Jego wysiłki zostały w tym
momencie przerwane, ale nastąpiło to zbyt pózno, aby
zniweczyć sam czar.
Za plecami usłyszał bowiem nagle krzyk.
Rozejrzał się i uniósł pochodnie, ale w rzucanym przez
nią świetle nie zauważył niczego podejrzanego. Przeklinając
zbrojnego za tchórzostwo, skierował się w tamtą stronę.
Zwrócił uwagę, że pochodnia Amytha znajduje się niżej
niż przedtem. Kiedy podszedł bliżej, zrozumiał dlaczego.
Leżała na ziemi, dogasając. Obok tkwił obnażony miecz
Amytha. Po jego właścicielu nie było jednak ani śladu.
Rozdział 7
A przy okazji - rzekł Jim do Yvesa Mortaina, dowódcy
zbrojnych, gdy wrócił już do zamku. - Wysłałem
Amytha ze specjalną wiadomością. Nie będzie go przez
kilka tygodni. Zachowaj to dla siebie, dobrze?
- Tak, panie - odpowiedział Yves.
Odpowiedz tego człowieka z blizną na twarzy wyrażała
pełne posłuszeństwo, ale jednocześnie, zaintrygowany spo-
jrzał bacznie na Jima. Smoczy Rycerz zapłonął gniewem.
Gdyby jakiś inny średniowieczny pan zakomunikował coś
swemu dowódcy zbrojnych, ten przyjąłby to po prostu do
wiadomości. Reakcja Yvesa stanowiła kolejny dowód, że
Jim nie bardzo potrafił zachowywać się jak prawdziwy
rycerz i baron.
Wciąż zapominał, iż nie jest to wiek dwudziesty i trak-
tował swych podwładnych tak, jakby nie istniały między
nimi żadne różnice społeczne. A oni zaczęli czekać na
uzasadnienie otrzymywanych poleceń.
Oddalił się majestatycznie.
Pomyślał, że dobrze zrobił, przemycając miecz Amytha
do swej komnaty, zanim któryś z jego towarzyszy rozpoznał
broń. Nie miał czasu zastanawiać się, co mogło porwać
Amytha. Z pewnością musiało to być coś dużego.
Dotarł do pomieszczenia, gdzie przechowywano potrawy
po przyniesieniu z kuchni, która z konieczności znajdowała
się poza zamkiem. Gdyby bowiem wybuchł tam pożar,
0 co przecież nietrudno, ogień nie przeniósłby się tak łatwo
na resztę zabudowań. Zastał tu czterdziestoletnią, otyłą,
groznie wyglądającą kobietę o imieniu Gwynneth Plyseth,
która na jego widok skłoniła się.
- Gwynneth - powiedział - dołączę do Sir Gilesa
1 naszego drugiego gościa Sir Johna przy wysokim stole.
Jak tylko Lady Angela zasiądzie wraz z nami, możesz
rozpocząć podawanie wieczerzy. Zawiadom o tym kuchnię
i przekaż Lady Angeli, że jej oczekujemy.
- Tak, panie - rzekła Gwynneth i ponownie się
ukłoniła.
Jim przeszedł do Wielkiej Sieni.
- Tak przy okazji - powiedział do Sir Johna, gdy już
usiadł przy wysokim stole - nie miałem jeszcze czasu, aby
porozmawiać z żoną. Gdybyś mógł nie wspominać o tej
wyprawie do Francji...
Chandos uśmiechnął się.
- Oczywiście, Sir Jamesie. Takie sprawy wymagają
czasu. I ja mam takie doświadczenia z własną połowicą.
Nie spieszy mi się. Z przyjemnością spędzę tu kilka dni,
korzystając z towarzystwa twego oraz Sir Gilesa, nie
mówiąc już o samej Lady Angeli.
- Hm... tak - rzekł Jim.
Wciąż zaniepokojony zalotami Sir Johna do Angie, nie
był pewien, czy rycerz nie zamierza pozwolić sobie na kroki
bardziej zdecydowane niż te, które można jeszcze bagateli-
zować.
- Napij się wina, Jamesie - zaproponował Giles,
podsuwając mu pełen kubek.
- A, byłbym zapomniał - rzekł Jim póznym wieczo-
rem, gdy wraz z Angie leżeli już w łóżku, odprężeni
i szczęśliwi. - Sir John nalega, abym wraz z Gilesem
wybrał się w krótką podróż do Francji. Mamy zbadać, co
czynione jest w sprawie inwazji, do której najwyrazniej
przygotowuje się król francuski.
Poczuł, że Angie zesztywniała.
- Podróż do Francji? - powtórzyła wolno lodowatym
tonem. - Kiedy?
- No cóż - zaczął Jim tak beztrosko, jak tylko
umiał. -Właściwie mówił o natychmiastowym wyjezdzie...
ale na krótko, sama rozumiesz...
Urwał, ponieważ Angie usiadła na łóżku, zrzucając
przykrycie zarówno z siebie jak i z niego, po czym zaczęła
obiema pięściami okładać go po klatce piersiowej.
- Auu! - krzyknął Jim, chwytając ją za ręce. - Od
czasu, gdy tu jesteśmy, przybyło ci więcej siły, niż myślałem.
- Szkoda, że nie mam jej dwa razy więcej! - wysapała
Angie z furią. - Nigdzie nie pojedziesz!
- Ale tylko na krótko...
- Nie! Nie! Nie puszczę cię nawet na dzień! Nawet na
godzinę! Na minutę! Nigdzie się stąd nie ruszysz! - krzy-
czała wściekle. - Nie pojedziesz!
- Pozwól mi wyjaśnić - prosił Jim, wciąż trzymając ją
za ręce. - Istnieje niebezpieczeństwo napaści. Francuscy
wojownicy mogą znalezć się na naszej ziemi i zaatakować
nasz zamek...
- Nie obchodzi mnie to! Nic a nic! - stwierdziła
Angie. - Dopiero wróciłeś z jednej wyprawy! A kto musiał
radzić sobie ze wszystkim, kiedy cię nie było? Ja. Musiałam
być panem i panią zamku! Musiałam zająć się wszystkimi
sprawami, które pozostawiłeś. Rozkazałam nawet wychłos-
tać jednego ze zbrojnych. Yves Mortain przyszedł do mnie
i powiedział, że tak trzeba zrobić, więc go posłuchałam. Bo
nie było ciebie, żebyś się tym zajął. To nie był mój
obowiązek, tylko twój, jako pana tej ziemi! A gdyby kogoś
trzeba było powiesić? Jak sądzisz, jak czułabym się w takiej
sytuacji, pozostawiona samej sobie?
- Co zrobił ten zbrojny? - zapytał Jim.
- Nie pamiętam. Jakie to ma teraz znaczenie? - piekliła
się Angie. - Chodzi o to, że ciebie tu nie było, a to
przecież czternasty wiek. Musiałam zajmować się zamkiem
i ziemią. Musiałam położyć kres waśniom między sługami.
Musiałam rządzić poddanymi. Musiałam zmusić ich wszys-
tkich do pracy, podczas gdy oni starali się od niej wymigać.
Musiałam zająć się wszystkim! A ty sobie wyjechałeś. Bez
wątpienia zabawiałeś się dobrze, nie zaprzątając sobie
głowy zamkiem ani własną żoną. Przez ostatnie dwa lata
niewiele mieliśmy okazji do zamienienia ze sobą choćby
kilku słów, z wyjątkiem tych paru miesięcy po świętach
Bożego Narodzenia! A to było tak dawno. Dlaczego nie
możesz zostać i zająć się swymi obowiązkami? Nie wspo-
minam już o sobie. Ja także potrzebuję trochę opieki.
Może wreszcie dotrze to do ciebie! Gdy wyjeżdżasz, otacza
cię tam mnóstwo innych kobiet. Pewnie nawet wcale
o mnie nie myślisz!
- Ależ skąd! - zaprzeczył rozdrażniony Jim. - Myślę
o tobie. W nocy, rankami, w dzień, o każdej porze! Bardzo
często myślę o tobie. Rzecz tylko w tym, że nie ma [ Pobierz całość w formacie PDF ]