[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 A niech tam sobie zerwie  odezwała się teraz do mnie konspiracyjnym
szeptem, gdy Andrzej poszedł do łazienki.  Może nie ruszy herbacianych& Tych
trochę byłoby mi szkoda. Ale nie, jak taki zakochany, to czerwoną pewnie urwie.
Rankiem następnego dnia, krzątając się po kuchni, babcia zerknęła w okno
wychodzące na rzekę, wzruszyła ramionami, potem jeszcze raz i jeszcze, a w końcu
powiedziała:
 Co tam tak kolorowo przed chałupą Borowców? Wyjrzyj no, Maksymek, ty
masz młodsze oczy&
Wyjrzałem i nie uwierzyłem. Całe okno Kamili i całe wejście do domu tonęło
w kwiatach. Andrzej, w garniturze i z jedną różą w dłoni szedł kładką w tamtą
stronę. Kamila właśnie wyszła z domu i z dłońmi przyciśniętymi do policzków
rozglądała się, czekając, aż on do niej dojdzie. Doszedł, wyciągnął przed siebie różę,
którą wzięła, jakby mało ich jeszcze miała dookoła, i zarzuciła mu ręce na szyję.
Nie odpowiedziałem, tylko pobiegłem do południowych okien i wyjrzałem przez
jedno z nich na ogród. Złapałem się za głowę i chyba krzyknąłem, bo zaniepokojona
babcia przyczłapała za mną.
 Co się stało, Maksymek? Na co tam tak patrzysz?
Próbowałem zasłonić sobą okno, mówiąc, że może lepiej niech nie patrzy, ale
podeszła do drugiego, spojrzała i nogi się pod nią ugięły.
 Wszystkie&  jęknęła.  Zerwał wszystkie!
 I chyba poszedł się oświadczyć  rzuciłem bez tchu.  W garniturze&
 O siódmej rano?
 Z herbacianą&  Nie chciałem jej dobijać.  Tak mi się wydaje, na odległość&
 Z herbacianą?  powtórzyła.  A co za różnica? Trzymaj mnie, dziecko, bo
chyba upadnę.
Zaprowadziłem babcię z powrotem do kuchni i posadziłem przy stole,
zastanawiając się, co powiedzieć, by ją uspokoić, nie znalazłem jednak żadnych
słów. Babcia, ledwie łapiąc oddech, próbowała uspokoić się sama.
 No trudno& Cóż mam zrobić? Stało się& Najwyżej. Co ja teraz Karolce
powiem, jak zapyta? Tak mi zazdrościła tych róż, kiedy każdą jedną jej opisywałam,
jak kwitnie& Ale żeby wszystkie?! Wszystkie tak po prostu zerwać&
 Chyba nie tak po prostu, babciu&
 Milcz! Leć za rzekę i powiedz mu, żeby się w domu nie pokazywał! Chyba że
z ustaloną datą ślubu. Nie inaczej!
Pobiegłem co tchu, choć nie miałem najmniejszego zamiaru przedstawiać
kuzynowi warunków, na jakich może wrócić do własnego domu. Dzidzia zresztą
zagarnęła mnie od razu do swojego pokoju, szczebiocząc nad uchem, że z rana
odurzył ją zapach kwiatów, wyjrzała i zobaczyła tyle róż, i pomyślała& No, niech
zgadnę, co pomyślała? Ciekawe, czy zgadnę. Co mogła w takiej chwili pomyśleć?
 %7łe to anioły&  powiedziałem z przekonaniem.
 Nie  sprostowała Dzidzia.  %7łe mama wraca. A anioły na tę okazję ubrały dom
w róże. Bo cóż innego można było pomyśleć. Patrzę, a to Andrzej i Kamila. Oboje
tacy szczęśliwi.
Oboje tacy szczęśliwi, on w garniturze (o siódmej rano!), ona w sukience, poszli,
nie bacząc na rosę, nad rzekę, i tam usiedli, obejmując jedno drugie. Jak pięć lat
temu, gdy po raz pierwszy jej się oświadczył i nierozważnie zapytał, czy go kocha.
Miałem nadzieję, że drugi raz nie popełni tego samego błędu, tylko uwierzy w to, że
są i będą dla siebie najważniejsi, nie bacząc na siłę lub raczej żarliwość uczuć. Nie
przyszło im zapewne do głowy, że to Mundek Jamroz, wzbudzając w jednym
niejasne poczucie zagrożenia, w drugim zaś pragnienie, by to pierwsze przed
najmniejszym zagrożeniem ochronić, zbliżył ich do siebie na nowo po pięciu latach
ostentacyjnie okazywanej sobie wzajemnie obojętności.
Ten sam Mundek, którego ruscy goryle, po metr dziewięćdziesiąt z hakiem każdy,
weszli pewnego dnia na podwórko Karasińskich i próbowali wyprowadzić traktor,
który miał być zastawem za pożyczkę udzieloną na założenie tunelów z pomidorami,
a nie wyprowadzili go tylko dlatego, że stary Karasiński wyleciał do nich z widłami,
wołając, że po jego trupie.
Ten sam, który pewnego popołudnia przyszedł do Kamili i, rzucając jej
dwadzieścia tysięcy, oświadczył, że to jego kolejna oferta, nad którą radzi się
zastanowić, bo każda następna będzie coraz niższa. Nie omieszkał zapytać
z wrednym uśmieszkiem, gdzie się podziali nabywcy na dwie z czterech
przeznaczonych do sprzedaży działek, bo coś słyszał, ale jakoś efektów
domniemanego zainteresowania nie widzi. Kamila, nie spuszczając na jedną chwilę
wzroku, kazała zabrać mu z czystego stołu brudne pieniądze i wynosić się jak
najdalej z podwórka. Nie interesują jej żadne oferty: ani jego, ani nikogo innego,
ponieważ nie ma pewności, czy Mundek kogoś w końcu nie podstawi, byle stanęło
na jego. To jej ostatnie słowo. Nie sprzedaje tej ziemi ani w całości, ani
w kawałkach. Wynocha!
Mundek, gwałtownie upychając dwadzieścia tysięcy po kieszeniach, nie zauważył,
że wypadł mu jakiś świstek. Odprowadzony przez warczącego psa (tego samego,
który podczas pamiętnego pożaru wiśniowego sadu leżał struty) do samej rzeki,
mamrotał coś pod nosem i wygrażał Kamili, ale ona miała to w nosie. W ostatnim
liście matka pisała, że z ciotką jest trochę lepiej i jakoś sobie radzą. Kamila z ojcem
i Dzidzią też jakoś sobie radzili. Nie miała noża na gardle. Nie musiała nic [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl