[ Pobierz całość w formacie PDF ]

daję ziemię za nic, na piękne oczy? Zawsze wiedziałem, Simon, że to ty chodzisz i gadasz takie
rzeczy... Ano, poczekajcie. Spróbujcie mi tylko zaniedbać robotę, a zobaczycie, co będzie.
Chodzmy, don Romulo...
I razem z zarządcą odwrócili się i weszli do domu, do gabinetu dziedzica. Ludzie stali zbici
z tropu wobec tak nieoczekiwanego zakończenia rozmowy. Popatrywali na siebie, nie wiedząc, co
robić. Nagle zabrzmiał czyjś mocny głos:
- Chodzmy, chłopy, przez taras... Tam są drzwi...
A inne głosy powtórzyły z nagłą stanowczością:
- Chodzmy, idziemy...
Gromadą wdarli się na ganek, ku drzwiom, za którymi były stopnie prowadzące na taras.
Huknęło kilka strzałów i ktoś został ranny. Ale strzelano z gabinetu, a że pokój ten był w jednym
rzędzie z innymi, przylegającymi do ganku, więc nie można już było stąd celować. Kilku chłopów
wyciągnęło maczety o stalowych ostrzach, po czym ustawili się po obu stronach drzwi, aby nie
wypuścić don Romula i don Cipriana i przeszkodzić im w dalszej akcji. Ale oto z przeciwnego
krańca, z nadbudówki jak gdyby zawieszonej w powietrzu, padła podstępna salwa. Indianin
Ambrosio Tucto, który szedł na czele z uniesioną maczetą, gotów rozwalić głowę każdemu, kto
mu stanie na drodze, lub w razie potrzeby wyważyć drzwi od tarasu, upadł na twarz. Dwaj inni też
osunęli się na ziemię, a kilku spośród pozostałych miało pokrwawione nogi. Strzelanina trwała
dalej, i chłopi zrozumieli, że tamtych uzbrojonych jest wielu, a oni nie będą mogli się bronić.
Zatrzymali się więc. Próbowali się cofnąć, ale słysząc następne salwy, tym razem z gabinetu,
uciekli z ganku, rozbiegając się w różne strony. Ci, co pilnowali drzwi, by przeszkodzić don
Ciprianowi i jego zarządcy, uciekli również, kiedy kule zaczęły świstać nad ich głowami i
wzbijając obłok kurzu nadkruszyły mur na dobre.
Teraz strzelcy wyszli z nadbudówki, a don Cipriano i don Romulo z gabinetu. Tamci nadal
posyłali kule za uciekającymi.
- Dosyć... dosyć... - krzyknął na nich don Cipriano. I stając obok jednego z nich dodał: - Jak
powiedział Napoleon,  nieprzyjaciołom idącym w odwroty pobuduj jeszcze most złoty... .
Don Cipriano, gdy nie był pewien autora sentencji, miał zwyczaj wszelkie porzekadła
dotyczące wojennego rzemiosła przypisywać Napoleonowi.
Pośród owych zawziętych strzelców był też panicz Obdulio, który w drżących dłoniach
trzymał wziętą z salonu fuzję używaną do polowania na ptaki. Trzej inni byli to słudzy dziedzica
zatrudnieni na jego posiadłościach w dolinie rzeki Yana. A że tam wszystko zniszczyła susza, zaś
w Paucar chodziły słuchy o buntownikach, więc don Cipriano sprowadził tutaj tych ludzi w
przewidywaniu rozruchów. Właśnie dlatego kazał tak długo czekać na siebie, gdy przyszli peoni:
wydawał odpowiednie rozkazy. Teraz pobladł nieco, podobnie jak i jego syn. Don Romulo jedną
ręką szarpał wąs, drugą trzymał na karabinie. Inni słudzy stali obok, z marsem na żółtawych
twarzach, chcąc pokazać, że nic ich nie wzrusza. Ale wszystkim ciążyły na sercu te trzy trupy -
uszargane w pyle poncza, gołe nogi, skołtunione włosy - leżące na ganku. Indianin Tucto przywarł
twarzą do ziemi. Drugi nieboszczyk miał grymas wściekłości i bólu. Trzeci, z rozrzuconymi
ramionami, przywodził na myśl krzyż. Wielkie kałuże krwi rozlały się po podłodze. Don Cipriano
wezwał parobków i powiedział:
- Wezcie stąd zabitych i połóżcie w tamtym pokoju. W nocy trzeba będzie ich pogrzebać. I
przynieście wody i gałganów, żeby zmyć podłogę... A teraz, moi drodzy - dodał zwracając się do
swych wojowników - pójdziemy napić się czegoś. Takie sprawy zawsze szarpią nerwy...
Rodziny pomordowanych czekały na nich w swoich chatach przez wiele dni. A kiedy ktoś,
przezwyciężając głodowe wyczerpanie, poszedł wreszcie zanieść im wieść o tym, co się stało, nie
było już kogo zawiadamiać.
* * *
Tygodnie, miesiące.
Jaśniejące niebo przypominało kopułę z polerowanej stali. Z brunatnej, wyschniętej ziemi
czaszki zwierząt patrzyły w górę czarnymi jamami oczodołów.
A ludziom - jeśli akurat w półmroku chat nie modlili się o deszcz - nie pozostawało nic
innego jak rozdrapywać wnętrzności ziemi w poszukiwaniu wody.
XIX. Dobry deszczyk
Przychodzą takie chwile, kiedy wszystko, co żyje, łowi uchem i odkrywa - w powiewach
wiatru, w zabarwieniu chmur, w oczach zwierząt i ludzi, w gałęziach drzew, w locie ptaka -
podniecającą tajemnicę deszczu. Nawet nieruchoma skała wydaje się przybierać jakiś specjalny
wygląd, specjalny odcień.
I nadchodzi moment szczęścia dla każdej żywej istoty, która czeka: moment, kiedy wszystko
wskazuje na bliskość nadciągających deszczów.
Tak było i tym razem. Przyszedł listopad. Pewnego dnia wicher nie uniósł ze sobą chmur.
Zbliżały się od strony południowych szczytów, ogromniały, czarne i gęste zasłoniły niebo. Tuż
nad ziemią ciągnął lekki podmuch. Ludzie i zwierzęta obserwowali spokojny horyzont i równie
spokojne ciemne sklepienie nieba. Drzewa wznosiły ku górze stęsknione ramiona, a ptaki fruwały
kwiląc wśród nagich gałęzi. Skalne igły wydłużyły się kłując nieboskłon. A żółtobrązowa misa
ziemi, rozbudzona i niecierpliwa, czekała.
I dokonał się ów cud, od dawna znany i zawsze radosny.
Pierwsze krople podniosły mgłę pyłu. Potem brunatna ziemia pociemniała i zapachniała
świeżością.
Bydło ryczało, rżało, beczało radośnie. Krowy i zrebaki brykały w zagrodach. A chłopi
wystawiali nosy chłonąc potężne fale cierpkiej woni. Błyskało i grzmiało, rozedrgane niebo runęło
w dół. I przyszła burza, długa, radosna burza. Ziemię i niebo połączył deszcz i razem śpiewały
hymn życia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl