[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- To choroba morska! - wrzasnąłem.
- Przy takiej pogodzie? - Wyprostował się i rozejrzał ze zdziwieniem. W jego przekonaniu znajdowaliśmy
się pewnie w strefie martwej ciszy. - Chwileczkę.
Strzelił palcami, krzyknął coś, czego nie zrozumiałem, i poczekał, aż chłopak, który zniósł nam śniadanie,
przybiegnie z lornetką. Przystawił ją do oczu, omiótł horyzont w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni i
opuścił szkła.
- Może wyjść. Ty zresztą też.
Zawołałem Marie i przepuściłem ją przodem. Fleck podał jej rękę i pomógł wyjść przez luk.
- Słyszałem, że kiepsko się pani czuje  powiedział z zatroskaniem. - Bardzo mi przykro. Faktem jest, że
nie wygląda pani najlepiej.
- Bardzo pan uprzejmy, kapitanie. - Ja bym się pewnie spalił pod wpływem jej spojrzenia i tonu, lecz Fleck
był odporny na takie rzeczy. Znów dał znak chłopakowi, który przyniósł dwa leżaki z parasolami.
- Możecie tu siedzieć do woli - oświadczył Fleck.  Ale jeśli każę zejść pod pokład, macie to zrobić
natychmiast. Jasne?
W milczeniu pokiwałem głową.
- Zwietnie. Macie chyba dość oleju w głowie, żeby nie próbować żadnych głupich numerów. Nasz Rabat
nie jest może Sokolim Okiem, ale z tej odległości nie pudłuje.
Odwróciłem się i ujrzałem, że mały Hindus siedzi po drugiej stronie luku. Wciąż był ubrany na czarno, tyle
że teraz nie nosił kurtki. Na kolanach trzymał obrzyn wycelowany wprost w moją głowę i przyglądał mi się
w mocno podejrzany sposób,
- Czas na mnie - oświadczył Fleck. Uśmiechnął się, odsłaniając pożółkłe krzywe zęby. - Kapitan statku ma
zawsze pełne ręce roboty. Do zobaczenia.
Ustawił nam leżaki i przeszedł na dziób, do sterówki za kabiną radiową. Marie wyciągnęła się z
westchnieniem, zamknęła oczy i po pięciu minutach jej policzki odzyskały zdrowy kolor. Po następnych
pięciu już spała. Miałem wielką ochotę pójść w jej ślady, lecz nie spodobałoby się to pułkownikowi Raine.
 Zawsze czujny, mój chłopcze" - brzmiała jego wiecznie powtarzana dewiza, wobec czego rozejrzałem się
czujnie. Ale nad czym tu było czuwać?
W górze rozpalone do białości słońce na tle wyblakłego, bladoniebieskiego nieba. Od zachodu
niebieskozielone morze, od wschodu ciemnozielona woda skrząca się w promieniach słońca, toczona powoli
przez ciepły, wiejący z prędkością dwudziestu węzłów pasat. Na horyzoncie od południowego wschodu
niewyrazne, czerwonawe zarysy czegoś, co mogło być równie dobrze wyspą, jak i wytworem mojej
wyobrazni. Dookoła ani śladu statku czy łodzi. Nawet latającej rybki. Skierowałem więc swą czujność na
szkuner.
Nie twierdzę, że był to najbrudniejszy statek pod słońcem, ostatecznie nie znam ich wszystkich, ale daleko
by szukać brudniejszego. Większy, o wiele większy niż myślałem, miał blisko sto stóp długości, a każda z
nich była tłusta, zaśmiecona, nie myta i nie malowana od czasu, kiedy stara farba złuszczyła się na słońcu,
oraz dwa otaklowane maszty, gotowe do postawienia żagli, których nigdzie nie było widać. Przeprowadzona
między topami antena biegła do kabiny radiowej, położonej ze dwadzieścia stóp ode mnie w stronę dziobu.
Przy otwartych drzwiach dostrzegłem zardzewiały wentylator. Dalej ujrzałem coś, co mogło służyć Fleckowi
za kabinę nawigacyjną, kajutę albo za jedno i drugie, a jeszcze bliżej dziobu, na podwyższeniu, zobaczyłem
kryty mostek. Przypuszczałem, że za nim, pod pokładem, znajdują się pomieszczenia załogi. Prawie pięć
minut gapiłem się w zadumie na nadbudówkę i dziób statku z niejasnym przeczuciem, że coś mi tu nie gra,
że coś jest nie tak. Pułkownik Raine pewnie by się zorientował, w czym rzecz, ale ja nie. Uznałem, że
wypełniłem obowiązki wobec pułkownika i że czuwanie na nic się nie zda. I tak w każdej chwili mogli nas
wyrzucić za burtę, bez względu na to, czy byśmy spali, czy nie. A ponieważ udało mi się przespać zaledwie
trzy z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, zamknąłem oczy i zasnąłem.
Obudziłem się w samo południe. Słońce stało niemal dokładnie nad moją głową, na szczęście parasol był
szeroki, a wiatr chłodny. Kapitan Fleck usadowił się właśnie na krawędzi luku. Widocznie uporał się już z
tym, co miał do zrobienia. Odgadnięcie istoty jego poczynań nie nastręczało większych trudności  dopiero
co zakończył długą i skomplikowaną naradę z butelką whisky. Oczy miał lekko zaszklone, a siedząc po
nawietrznej, z odległości trzech stóp bez trudu poczułem zapach szkockiej. Widocznie jednak ruszyło go
sumienie, bo trzymał tacę ze szklankami, butelką sherry i małą kamionką.
- Niedługo dostaniecie coś do jedzenia - odezwał się nieomal ze skruchą. - Ale pomyślałem, że może
chcielibyście przedtem coś łyknąć.
- Uhm. - Spojrzałem na kamionkę. - Co w tym jest? Cyjanek?
- Szkocka - wyjaśnił krótko. Nalał do dwóch szklanek, wychylił swoją jednym haustem i ruchem głowy
wskazał Marie. Leżała zwrócona w naszą stronę, z twarzą przesłoniętą rozwianymi włosami. - A pani
Bentall?
- Niech śpi. Sen jej dobrze zrobi. Kto ci wydaje rozkazy, Fleck? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl