[ Pobierz całość w formacie PDF ]

z jednego brzegu na drugi, gęsto poprzeplatane, tworząc jakby most, z którego zwisały
paprocie i oślizgłe mchy.
***
Przepłynęliśmy w pobliżu stada mandryli, małp o potężnych torsach i kolorowych
mordach. Siedząc sobie na brzegu patrzyły na nas zachowując całkowity spokój. Samce
miały niesamowite jaskrawoczerwone pyski, podłużne, obramowane turkusowymi
policzkami. Sierść ich była czarna, z jedwabistym rudym kołnierzykiem i zabawną małą
bródką.
- Kolory służą im do rozpoznawania się między sobą - wyjaśnił Montaignes. - Ale dziwi
mnie ich liczba.
Było ich około pięciuset, zgromadzonych bez wyraznej przyczyny na brzegu, jedne
siedziały na zadach, inne biegały na czterech łapach, niektóre machały do nas przyjaznie.
- Nie można powiedzieć, żeby były bojazliwe - zauważył Paulo. - Zabawne, jak spokojne
są tutaj zwierzęta, nie?
Przychodziły jeść nam z ręki. Mieliśmy rzadką okazję długo przyglądać się całym
stadom małych leśnych antylop, które zeszły nad rzekę do wodopoju. Rzecz
zadziwiająca, nie uciekły na nasz widok i łagodnie patrzyły na nas wielkimi
inteligentnymi oczami. Były to ładne małe zwierzątka, w większości rude, o wydłużonej
sylwetce - podobnie jak antylopy sawanny - lecz o dużo krótszych nogach, zwłaszcza
przednich. Niektóre na szczycie głowy miały parę niewielkich rogów.
- To cudowne - powiedział Montaignes. - One zupełnie się nie boją.
Wytrzeszczał oczy za swoimi okularami, starając się widzieć je wszystkie jednocześnie i
recytując z zachwytem:
- Cephalopa zebra, ta mała w prążki. Cephalopa russica, najczęściej spotykana...
Cudowne!
Wkrótce zaczęły latać wokół nas ptaki o turkoczących skrzydłach, którymi machały
równie szybko jak owady. Maleńkie, śmigłe, pierzaste kulki, w najjaskrawszych
kolorach, i tak ufne, że wydawały się gotowe usiąść nam na dłoni, gdybyśmy ją
wyciągnęli. Stada tysięcy skrzeczących papug, widocznych pośród zieleni, gęsto
siedzące w koronach drzew, niebieskie i jaskrawoczerwone. Mangi zielone, złociste jak
skarabeusze albo cynobrowe, albo niebieskie. Paleta najpiękniejszych kolorów.
Podczas któregoś z wypadów zobaczyliśmy nawet rodzinę pięciu wielkich turaków,
ptaków wielkości koguta, o niewiarygodnie niebieskim upierzeniu i mocnym, żółtym i
błyszczącym dziobie, z głową zdobną w piękny czub z czarnego jak smoła puchu.
- Nigdy się ich nie spotyka - cieszył się Montaignes. - %7łyją na najwyższych drzewach,
tam, w górnej warstwie lasu. Są bardzo nieufne, uciekają na górę przy najmniejszym
alarmie. Ale mamy szczęście! Nie zdajecie sobie sprawy...
Pochłonięty tymi zjawiskami jak ze snu, które podniecały zarówno jego estetyczną
wrażliwość, jak i ciekawość przyrodnika, Montaignes wkrótce jako pierwszy rozpogodził
się.
Był całkowicie odprężony, najczęściej siedział na samym dziobie pirogi, zwrócony do
przodu, z nogami nonszalancko spuszczonymi po bokach, rozglądając się lub półgłosem
czytając wiersze Baudelaire'a, które, jak mówił, odpowiadały specyficznej atmosferze,
jaka tu panowała.
- "Aad, przepych, zmysłów nasycenie". Dokładnie tak! Wszyscy byliśmy zauroczeni.
Paulo uspokoił się, a Mała odzyskała swój śliczny uśmiech. Nawet obaj tropiciele
zapomnieli o kłótni i znów zachowywali się jak poprzednio. Oni też siedzieli na przedzie
pirogi, koło Montaignes'a, paląc swój bambus i śmiejąc się cicho.
Pamięć o tragedii zacierała się. Powolna i spokojna podróż w górę rzeki, przyjemna
temperatura, kilka wycieczek gęsiego przez leśne ostępy wielkiej dżungli, miłe
pozdrowienia tubylców, rajska atmosfera panująca wokół, wszystko to sprzyjało
zasklepieniu zadawnionych ran. %7łartowaliśmy. Wybuchały salwy śmiechu. Wieczorem
w dobrych humorach instalowaliśmy nasze dwie skromne moskitiery i materace. Brak
wygód nie dawał się nam we znaki. Wszyscy sypialiśmy doskonale.
***
Już od siedmiu, a może ośmiu dni płynęliśmy w tej czarodziejskiej krainie. Piroga
powoli przesuwała się po nenufarach. Siedzący przy sterze Paulo nagle wyprostował się,
mrużąc oczy. Natychmiast spojrzałem do przodu.
Co jest? Widzisz coś?
- Wioska!
Popatrzyłem w kierunku, który mi wskazał, i zobaczyłem okrągłe cienie jakieś dwieście
metrów od nas, na skraju lasu, blisko brzegu.
Wioska! Małe Ludziki zaczęły szczebiotać. Montaignes podniósł nos znad swoich
wierszy i o mały włos nie wpadł do wody odwracając się. Krzyknął:
- Nareszcie! Spotkamy jakichś ludzi!
- Mam nadzieję, że mają palmowe wino! - wykrzyknął Paulo. - Potrzebuję się porządnie
napić! i skierował pirogę w tamtą stronę.
Nagle, kiedy się zbliżaliśmy, "coś" kazało mi podnieść głowę. Pewność, że coś było nie
tak. Odruchowo mocniej zacisnąłem dłonie na karabinie.
- Ej, Elias, co jest?
- Nie wiem. Dziwna jakaś ta wioska. Nikogo nie ma. Paulo zwolnił obroty silnika.
- Masz rację... Może odeszli.
- Ale dokąd?
- No, nie wiem!
Piroga powoli przybliżała się. Uspokoiłem się. Ptaki nadal wrzeszczały równie głośno.
Nic ich nie spłoszyło. W przyrodzie panował spokój, żadnej oznaki niebezpieczeństwa.
Płynęliśmy wzdłuż wioski, odkrywając ją stopniowo.
Siedzący pod najbliższą chatą szkielet ludzki zdawał się patrzeć w zielone sklepienie nad
nami, z rękoma spoczywającymi po bokach.
Małe Ludziki zaczęły popiskiwać. Mała zasłoniła sobie oczy i przytuliła Bebe do siebie.
Następne dwa szkielety leżały obok pierwszego. Potem grupa trzech innych, potem
jeszcze dalsze, grzecznie skupione po kilka, wśród okrągłych, rozpadających się chat.
Ani żywego ducha!
Paulo dobił do brzegu, wciskając pirogę w przybrzeżne gałęzie.
- No to wódkę mamy z głowy, chyba że jakaś stara butelka... Pójdziemy się przywitać z
tymi panami? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl