[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pracy.
Roger i jego przeciwnik stali
teraz naprzeciw siebie po obu
stronach rowu.
- A zatem? - rzekł Roger. -
Może się wreszcie dowiem, o co
wam chodziło?
Obcy zaczął znowu
przeklinać, wreszcie warknął:
- To ja chciałbym wiedzieć, co
tu się dzieje! Pan mi za to
zapłaci. Rozpanoszył się pan na
moim gruncie i jeszcze
rozpoczyna bijatykę!
Roger popatrzył na niego z
największym zdumieniem. Jego
gniew ulotnił się.
- To chyba pomyłka - rzekł
wreszcie. - Grunt, na którym
stoję, jest moją własnością.
- Nie brak panu tupetu. Czy
wyglądamy na głupców? Nie
dawniej jak zeszłego tygodnia
kupiliśmy tę ziemię. Od dziś nie
ma pan tu czego szukać,
zrozumiano? Dostałem jak
najdokładniejszy opis. Tysiąc
akrów na zachód od wzgórza Deer
Hammock aż do bagien
porośniętych cyprysami. Chce pan
może zobaczyć papiery? Gotów
jestem służyć panu nawet adresem
mego adwokata!
- Jak on się nazywa?
- Tom Connors, Waszyngton.
Może uwierzy mi pan prędzej,
jeśli dowie się pan, że jest on
równocześnie adwokatem senatora
Fairclothe'a?
- Hm - zauważył Roger. - Jeśli
pan rzeczywiście sądzi, że nabył
ten grunt, padł pan ofiarą
oszustwa.
- Posłuchaj pan. To pan jest
tą rybą, którą wzięto na wędkę.
To pan ma fałszywe prawo
własności! Czy wiedział pan, że
o te bagna toczy się proces? Tom
Connors go prowadził, a teraz
właśnie wygrał i my nabyliśmy od
niego tę ziemię. Pański kontrakt
nie przedstawia żadnej wartości.
I co pan na to?
Roger stracił panowanie nad
sobą. Wskoczył do rowu,
przedostał się na drugą stronę i
wymachując bronią krzyczał:
- Precz stąd! Precz z mego
gruntu!
Mężczyzna uciekał co sił
wzdłuż grobli. Po drugiej
stronie biegli w tym samym
tempie jego towarzysze. Roger
nie podążył za nimi. Stał w
miejscu i nie spuszczał z nich
oczu. Ogarnęła go wściekłość jak
nigdy dotąd.
- I nie pokazujcie mi się
więcej na oczy! - zawołał za
nimi prawie nieprzytomny. -
Powiedzcie waszemu adwokatowi,
waszym sędziom, powiedzcie, komu
tylko chcecie, by mnie
pozostawili w spokoju, jeśli im
życie miłe!
XXVII
- To niemożliwe! - Roger był
zbyt przybity tym, co usłyszał,
by od razu ocenić powagę
sytuacji. - Towarzystwo nie
odważyłoby się przecież sprzedać
ziemi, gdyby obszar był sporny!
Stopniowo dopiero począł
jasno rozumieć całą sprawę.
Connors był adwokatem senatora
Fairclothe'a. Fairclothe'owi zaś
zależało na odwodnieniu terenów.
- Mój Boże! - westchnął Roger.
- Nie mogą przecież być aż tak
przewrotni.
- Czy sprawdziłeś prawa
własności, zanim złożyłeś im
pieniądze? - zapytał Higgins.
- Naturalnie - odparł Roger. -
Wszystko było w porządku aż do
pierwszych hiszpańskich nadań
ziemi. Tak, wszystko w porządku.
A zatem ci ludzie przyszli tutaj
za czyjąś namową. Ci biedacy są
tylko narzędziem. Zapewne
wystawiono fałszywy akt kupna na
ich nazwiska, ale i na tym
koniec. Wybrano właśnie ich, bo
umieją się boksować. Nie wiem
tylko, kto się za tym kryje.
- Z prawami do ziemi sprawa
jest zawsze powikłana - mruknął
Higgins. - Zwłaszcza gdy do tego
rodzaju oszustw zabierają się
korsarze.
- Czekali aż do wykończenia
kanałów - odezwał się znów
Roger. - Przedtem nie zdawali
sobie sprawy z tego, jak dobra
jest to ziemia. A skoro się o
tym przekonali, chwycili się jej
obiema rękami. Hig, pójdę teraz
do Garmana i pogawędzę sobie
trochę z senatorem
Fairclothe'em.
- Gotów jestem się założyć, że
go nie zastaniesz. Wyjechał, by
sprzedać ziemię trzeciemu
naiwnemu.
Tym razem Higgins nie miał
jednak racji, senator Fairclothe
nie wyjechał. Roger, wszedłszy
do domu Garmana, zobaczył na
werandzie senatora, Garmana i
jakiegoś człowieka w długim
czarnym surducie i w kapeluszu
o szerokim rondzie odbywających
właśnie konferencję.
Roger podszedł bliżej. Garman
rozwalony w fotelu uśmiechnął
się na jego widok, senator
siedział nadal sztywny i chłodny
niczym posąg, który według jego
przypuszczeń świadczyć winien
kiedyś potomnym o zasługach
Fairclothe'a dla republiki. Obcy
w czerni zmrużył oczy tak
silnie, że utworzyły teraz tylko
wąskie szparki.
- Hallo, Payne! - zawołał
Garman. - Wejdzże pan na górę!
Dlaczego pan taki
podekscytowany? - uśmiechnął się
ponownie stwierdzając
rozdrażnienie przybysza. - Co
pana tak rozgniewało, chłopcze?
Ktoś pewno sprowadził pana kilka
ideałów na ziemię? Chodzi o
ambicję czy o miłość?
Po tych słowach wybuchnął
głośnym śmiechem. Senator
Fairclothe spojrzał na mężczyznę
w czerni i skinął sztywno głową.
Tamten podniósł się z krzesła.
- Czy pan nazywa się Roger
Payne?
- Chwileczkę! - Roger jednym
susem znalazł się na werandzie i
stanął naprzeciw obcego. -
Poczekaj pan - dodał. - Muszę
wpierw pogadać z senatorem. - I
zwrócił się do Fairclothe'a: -
Senatorze, co do praw własności
obszaru, jaki nabyłem od
towarzystwa, które pan
reprezentuje, zachodzi, zdaje
się, małe nieporozumienie.
- Młodzieńcze, pan w ogóle u
mnie nic nie kupił.
- Jak to? Wszak jest pan
prezydentem "Prairie Highlands
Association"?
- Byłem nim, lecz przed paroma
miesiącami wycofałem się z tej
sprawy rozwiązując kontrakt.
- Zanim skierował pan do mnie
te listy?
- Nie, właśnie w dniu, kiedy
po raz ostatni pisałem do pana.
- Rozumiem.
- W czasie, gdy pan zakończył
swe pertraktacje, nie łączyły
mnie już żadne stosunki z
towarzystwem. Doszedłem bowiem
do przekonania, że spółka nie
jest oparta na solidnej
podstawie. Ze sprzedanych
obszarów tylko część stanowiła
faktycznie jej własność. Prawa
własności, na które się
powoływał zarząd, były albo
fałszywe, albo sporne.
Towarzystwo zostało już
zlikwidowane.
- Rozumiem - odparł po chwili
Roger. - I jakkolwiek pan
wiedział, że pana rekomendacje
jako senatora Stanów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
pracy.
Roger i jego przeciwnik stali
teraz naprzeciw siebie po obu
stronach rowu.
- A zatem? - rzekł Roger. -
Może się wreszcie dowiem, o co
wam chodziło?
Obcy zaczął znowu
przeklinać, wreszcie warknął:
- To ja chciałbym wiedzieć, co
tu się dzieje! Pan mi za to
zapłaci. Rozpanoszył się pan na
moim gruncie i jeszcze
rozpoczyna bijatykę!
Roger popatrzył na niego z
największym zdumieniem. Jego
gniew ulotnił się.
- To chyba pomyłka - rzekł
wreszcie. - Grunt, na którym
stoję, jest moją własnością.
- Nie brak panu tupetu. Czy
wyglądamy na głupców? Nie
dawniej jak zeszłego tygodnia
kupiliśmy tę ziemię. Od dziś nie
ma pan tu czego szukać,
zrozumiano? Dostałem jak
najdokładniejszy opis. Tysiąc
akrów na zachód od wzgórza Deer
Hammock aż do bagien
porośniętych cyprysami. Chce pan
może zobaczyć papiery? Gotów
jestem służyć panu nawet adresem
mego adwokata!
- Jak on się nazywa?
- Tom Connors, Waszyngton.
Może uwierzy mi pan prędzej,
jeśli dowie się pan, że jest on
równocześnie adwokatem senatora
Fairclothe'a?
- Hm - zauważył Roger. - Jeśli
pan rzeczywiście sądzi, że nabył
ten grunt, padł pan ofiarą
oszustwa.
- Posłuchaj pan. To pan jest
tą rybą, którą wzięto na wędkę.
To pan ma fałszywe prawo
własności! Czy wiedział pan, że
o te bagna toczy się proces? Tom
Connors go prowadził, a teraz
właśnie wygrał i my nabyliśmy od
niego tę ziemię. Pański kontrakt
nie przedstawia żadnej wartości.
I co pan na to?
Roger stracił panowanie nad
sobą. Wskoczył do rowu,
przedostał się na drugą stronę i
wymachując bronią krzyczał:
- Precz stąd! Precz z mego
gruntu!
Mężczyzna uciekał co sił
wzdłuż grobli. Po drugiej
stronie biegli w tym samym
tempie jego towarzysze. Roger
nie podążył za nimi. Stał w
miejscu i nie spuszczał z nich
oczu. Ogarnęła go wściekłość jak
nigdy dotąd.
- I nie pokazujcie mi się
więcej na oczy! - zawołał za
nimi prawie nieprzytomny. -
Powiedzcie waszemu adwokatowi,
waszym sędziom, powiedzcie, komu
tylko chcecie, by mnie
pozostawili w spokoju, jeśli im
życie miłe!
XXVII
- To niemożliwe! - Roger był
zbyt przybity tym, co usłyszał,
by od razu ocenić powagę
sytuacji. - Towarzystwo nie
odważyłoby się przecież sprzedać
ziemi, gdyby obszar był sporny!
Stopniowo dopiero począł
jasno rozumieć całą sprawę.
Connors był adwokatem senatora
Fairclothe'a. Fairclothe'owi zaś
zależało na odwodnieniu terenów.
- Mój Boże! - westchnął Roger.
- Nie mogą przecież być aż tak
przewrotni.
- Czy sprawdziłeś prawa
własności, zanim złożyłeś im
pieniądze? - zapytał Higgins.
- Naturalnie - odparł Roger. -
Wszystko było w porządku aż do
pierwszych hiszpańskich nadań
ziemi. Tak, wszystko w porządku.
A zatem ci ludzie przyszli tutaj
za czyjąś namową. Ci biedacy są
tylko narzędziem. Zapewne
wystawiono fałszywy akt kupna na
ich nazwiska, ale i na tym
koniec. Wybrano właśnie ich, bo
umieją się boksować. Nie wiem
tylko, kto się za tym kryje.
- Z prawami do ziemi sprawa
jest zawsze powikłana - mruknął
Higgins. - Zwłaszcza gdy do tego
rodzaju oszustw zabierają się
korsarze.
- Czekali aż do wykończenia
kanałów - odezwał się znów
Roger. - Przedtem nie zdawali
sobie sprawy z tego, jak dobra
jest to ziemia. A skoro się o
tym przekonali, chwycili się jej
obiema rękami. Hig, pójdę teraz
do Garmana i pogawędzę sobie
trochę z senatorem
Fairclothe'em.
- Gotów jestem się założyć, że
go nie zastaniesz. Wyjechał, by
sprzedać ziemię trzeciemu
naiwnemu.
Tym razem Higgins nie miał
jednak racji, senator Fairclothe
nie wyjechał. Roger, wszedłszy
do domu Garmana, zobaczył na
werandzie senatora, Garmana i
jakiegoś człowieka w długim
czarnym surducie i w kapeluszu
o szerokim rondzie odbywających
właśnie konferencję.
Roger podszedł bliżej. Garman
rozwalony w fotelu uśmiechnął
się na jego widok, senator
siedział nadal sztywny i chłodny
niczym posąg, który według jego
przypuszczeń świadczyć winien
kiedyś potomnym o zasługach
Fairclothe'a dla republiki. Obcy
w czerni zmrużył oczy tak
silnie, że utworzyły teraz tylko
wąskie szparki.
- Hallo, Payne! - zawołał
Garman. - Wejdzże pan na górę!
Dlaczego pan taki
podekscytowany? - uśmiechnął się
ponownie stwierdzając
rozdrażnienie przybysza. - Co
pana tak rozgniewało, chłopcze?
Ktoś pewno sprowadził pana kilka
ideałów na ziemię? Chodzi o
ambicję czy o miłość?
Po tych słowach wybuchnął
głośnym śmiechem. Senator
Fairclothe spojrzał na mężczyznę
w czerni i skinął sztywno głową.
Tamten podniósł się z krzesła.
- Czy pan nazywa się Roger
Payne?
- Chwileczkę! - Roger jednym
susem znalazł się na werandzie i
stanął naprzeciw obcego. -
Poczekaj pan - dodał. - Muszę
wpierw pogadać z senatorem. - I
zwrócił się do Fairclothe'a: -
Senatorze, co do praw własności
obszaru, jaki nabyłem od
towarzystwa, które pan
reprezentuje, zachodzi, zdaje
się, małe nieporozumienie.
- Młodzieńcze, pan w ogóle u
mnie nic nie kupił.
- Jak to? Wszak jest pan
prezydentem "Prairie Highlands
Association"?
- Byłem nim, lecz przed paroma
miesiącami wycofałem się z tej
sprawy rozwiązując kontrakt.
- Zanim skierował pan do mnie
te listy?
- Nie, właśnie w dniu, kiedy
po raz ostatni pisałem do pana.
- Rozumiem.
- W czasie, gdy pan zakończył
swe pertraktacje, nie łączyły
mnie już żadne stosunki z
towarzystwem. Doszedłem bowiem
do przekonania, że spółka nie
jest oparta na solidnej
podstawie. Ze sprzedanych
obszarów tylko część stanowiła
faktycznie jej własność. Prawa
własności, na które się
powoływał zarząd, były albo
fałszywe, albo sporne.
Towarzystwo zostało już
zlikwidowane.
- Rozumiem - odparł po chwili
Roger. - I jakkolwiek pan
wiedział, że pana rekomendacje
jako senatora Stanów [ Pobierz całość w formacie PDF ]