[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Lepszy żołnierz zbrojny aniżeli strojny - odparł pan Biliński. - Mam
najzgorszego garłacza. Strzelam dobrze. Na wale stojąc, tuszę, że
niejednego poganina położę...
- Dobrze. Na mury. Waść, mości chorąży?
- Ja? - zastanowił się pan Ożga - jużci że nie na poślednie stanowisko...
Dowodzić mógłbym częścią załogi...
- Do dowodzenia będziemy my dwaj, podstarości i ja. W wojsku służyłeś
waść?
- Nie służyłem, ale szlachcic zna wojenne rzemiosło z przyrodzenia,
zaletą cnotliwej krwi.
- Nie zawsze. Kto sam nie służył, nie może dowodzić. Więc jaką funkcję
bierzesz waść?
- Przecież nie mogę pośledniejszej... - powtórzył bezradnie pan Ożga.
- Tu nie ma lichszej lub przedniejszej. Wszystkie służą wspólnej sprawie.
Czekam.
Pan chorąży zagryzał wąsa. Na koniec rzekł:
- Mógłbym... mógłbym... być parlamentariuszem...
- Nie mam zamiaru parlamentować z Turkami. Obsługę działą znasz?
- Nie...
- Z łuku z rusznicy strzelasz?...
- Nnnnie...
- Tedy przeznaczym cię do porządków.
- Za nic! - krzyknął urażony chorążę zrywając się na równe nogi.
- Wyjeżdżaj w takim razie. Nie masz tu co robić.
Chorąży poczerwieniał jak burak.
- A wyjadę, żebyś waść wiedział, że wyjadę... Jeno zaświta, wyjadę...
Wolę w paszczę wroga jechać niż tu ostawać, gdzie mnie ubligli spotykają...
- Ostań, waszmość dobrodziej, nie żadna znów ubliga - tłumaczył miecznik.
- Gniewa się baba na targ, a targ o tym nie wie. Komu szkodzisz? sobie...
- Wyjadę - upierał się chorąży. - Zaraz synowicę zbudzę, żeby łuby
pakowała.
- Nie zatrzymuję. Z Bogiem - rzekł obojętnie Chrzanowski.
I dalej jął każdemu rozdzielać robotę. Nikt już nie oponował. Chorąży
siedział nadąsany, osowiały. Zbierało mu się na płacz. Okropnie bał się
wyjeżdżać i żywnie pragnął, by go komendant poprosił o zostanie. Urażona
próżność walczyła w nim z obawą. Znienawidził Chrzanowskiego.
- Pojadę - powtórzył głośno z dziecinnym uporem. - Statków zmywać nie
będę. Pojadę.
Jakoż nazajutrz rano pani Niesobina przebiegła pożegnać się z
przyjacielem. Pan Filip, który nic o zamierzonym wyjezdzie nie wiedział,
poczuł, że nogi się pod nim chwieją.
- Rany boskie! Co się stało? Tak nagle? Dlaczego?
Z trudem powstrzymując łzy, pani Kasia opowiedziała, co zaszło wczoraj (a
co znała tylko z relacji stryjowej).
- Mnie się też dzisiaj pytano, co będę czynił - zauważył pan Słotyło. -
Powiedziałem, żeby mnie przeznaczyli, do czego chcą. %7łe może być taka
robota, której nikt inny podjąć się nie chce...
Niesobina spojrzała na niego z podziwem.
- Waszmość zawsze gotów jesteś do niezwykłych rzeczy.
- Cóż znowu! - zaprzeczył żywo - ja właśnie myślałem o najskromniejszych.
Lecz mniejsza o mnie... Jejmość dobrodziejka nie możesz wyjechać! Boże
mój!
A toż was Turcy ani chybi ogarnął... I myśleć o tym nie mogę... Pani
złocista... Tatary... Na arkan... w jasyr... Zbawicielu! Niech stryj sam
jedzie, a pani ostań!...
- Nie zgodzi się... A innego wszak opiekuna niż stryj nie mam...
Powiedziała te słowa cicho i łzawo, i serce Słotyły zalała niewysłowiona
żałość, że nie on tym opiekunem,, że nie ma prawa o nią się zastawić...
- Może chorąży dałby się uprosić, zatrzymać... Toć sam chyba widzi, że na
zgubę jedzie...
- Może - przyznała. - Mnie się samej zdaje, że stryj chętnie by został,
jeno mu wstyd odwoływać teraz, gdy się już z odjazdem deklarował.
- Biegnę do niego! - wykrzyknął pan Filip i pobiegł co tchu.
Chorąży zły i skwaszony gotował się rzeczywiście do wyjazdu.
- Nie rób waść szaleństwa! - zawołał pan Słotyło rozpaczliwie. - Wszyscy
poproszą, ażebyś waść został!
- Wszyscy? - zapytał przeciągle podchorąży.
- Tak! Tak! Nie wyjeżdżaj waść! Tatary tuż, Turcy tuż... Aunę wczoraj
widać było jakby za tą górą...
- Czy to komendant waści przysłał?
- Tak, tak, komendant (nic nie robię, tylko łżę, wczora i dziś -
przemknęło Słotyle przez głowę).
Lecz chorąży rozjaśnił się.
- Zostaję w takim razie. Nie o własne bezpieczeństwo mi chodzi, lecz o
bratanicę...
- Bóg zapłać waszmości!... Bóg zapłać!...
Pan Filip powrócił uspokojony. Niebezpieczeństwo zażegnane. Zliczna pani
Niesobina, Kasia, Kasieńka, Kachna, nie odjedzie nigdzie... Nie schwyci jej
tatar na arkan... Chyba że wszyscy razem zginął tutaj w twierdzy. Wola
Boża, której się nie lza przeciwić. Zmierć wspólnie poniesiona mniej
straszna nizli niepokój.
Teraz należało odnieść raptularzyk pozostawiony przez miecznikową. Pan
Filip wziął go do ręki z ociąganiem. Ociąganie wynikało z przekonania, że
wszyscy w zamku, osobliwie Bilińscy, odkryli już jego niewczesny i śmieszny
afekt i dworują sobie w duchu. Aczkolwiek zaś skromny był pan Filip i
małego o sobie mniemania, nie lubił, by zeń drwiono.
Dla zyskania na czasie przewracał machinalnie kartki zapisane niewieścim,
niewprawnym pismem:
...Przepis doskonały na farbowanie płatków płóciennych i kitajkowych.
Kwiatów malwowych kwartę zagotować z dodatkiem soli i octu winnego dla
lepszej chwytności...
...Przepis na długie życie wypróbowany od pana starosty lwowskiego,
któren w sto dwudziestym roku życia z konia spadłszy, szwank poniósł i z
tej przygody zmarł. Onże opowiadał, iż czerstwość wyborną zawdzięcza
eliksirowi, od trzydziestego roku życia wiernie co dzień zażywanemu...
Następował niezmiernie długi i zawiły spis potrzebnych dla mikstury
ingrediencyj, a poniżej dopisek:
...Nie daj Boże, abym go kiedy zażywała!...
- O - zdziwił się pan Filip - nie chce żyć długo nieboga...
I czytał dalej:
...Gruszek w miodzie usmażono dwie ćwierci, ususzono trzy ćwierci, na
ulęgałki oddano pięć ćwierci... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl