[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziś dostali bardzo dobrą, prawdziwie niedzielną
kolację.
Dolly odmówiła głośno modlitwę. Podziękowała
Panu Bogu za Jego dary i za to, że są żywi i mogli
razem usiąść przy stole. Potem zapytała Pana Boga,
148 Heather Graham
czy Wszechmogący nie mógłby tych złych ludzi,
wrogów osób zebranych przy tym stole, odesłać już
do miejsca, do którego i tak niechybnie trafią...
Ale bądz wola Twoja. Amen.
Amen odpowiedzieli wszyscy chórem.
Tess zamierzała właśnie przełknąć pierwszy kęs
indyka, kiedy z dworu dał się słyszeć stukot kopyt
końskich. Odłożyła widelec. Iluż to ludzi von Heu-
sen przyprowadził tym razem ze sobą? Pięciu?
Chyba więcej...
Odłożyła serwetkę na stół i powoli podniosła się
z krzesła.
Wybaczcie, proszę.
Niestety, jej spokój wcale nie udzielił się innym.
Dolly, Hank i Jane zerwali się ze swoich krzeseł jak
oparzeni i kiedy szła do drzwi, sunęli za nią jak trzy
cienie.
Zza drzwi dobiegały podniesione głosy.
Stać! Zatrzymać się!
Co on gada?! Chłopaki, patrzcie, to Indianin!
Nie słyszycie?! Bliżej nie podjeżdżać!
Ktoś chyba nie posłuchał. Padło kilka strzałów.
Potem nastąpiła chwila ciszy, niewątpliwie pełnej
zdumienia, i rozległ się głos von Heusena:
Nie strzelać, chłopcy! Przyjechałem tylko po-
gadać z Hankiem i Jane. Mają natychmiast wynosić
się z rancza.
O tym decyduje właściciel rancza, nie ty
oznajmił spokojnie Jon Czerwone Pióro. I nie
ruszaj się, chłopcze, bo dostaniesz kulkę w samo
serce.
Z nadzieją w sercu 149
Do cholery! zagrzmiał von Heusen. A ty
kim właściwie jesteś?
Przyjacielem.
Przyjacielem! No to posłuchaj, ty małpo z czer-
woną gębą! Ta posiadłość nie ma właściciela. Stuar-
ta zabili Indianie, Apacze albo Komanczowie.
Apacze? przerwał Jon. Po raz pierwszy Tess
usłyszała w głosie Jona Czerwone Pióro wyrazną
grozbę. A ja dziwnie jestem pewien, że to nie byli
Apacze. Apacze wchodzą na wojenną ścieżkę i napa-
dają, żeby napełnić swoje brzuchy. I nigdy jeszcze
nie spotkałem Apacza, który by obok ciał zabitych
ludzi zostawił zarżnięte bydło.
No to nie Apacze! Psiakrew, czy to takie
ważne? Może to byli Komanczowie.
Wódz Płynąca Rzeka powiedział, że to nie on.
Ale tu, w okolicy, żyje niejedno plemię Koman-
czów!
Tak. Ale Komanczowie, tak samo jak Apacze,
jeśli coś robią, to robią dobrze. Dotyczy to również
skalpowania. Biali też skalpują, czytałem gdzieś, że
tu, na Zachodzie, skalpowali już w szesnastym
stuleciu. Ale biały człowiek robi to w pośpiechu,
biały człowiek robi to niedbale. A żaden Komancz
i żaden Apacz nie zrobi tego niedbale, niezależnie od
tego, jakby się nie śpieszył.
Ej, von Heusen! Szkoda gadać z tym czer-
wonym mruknął któryś z jego kompanów. Le-
piej od razu go powiesić...
No to spróbuj powiedział Jon.
Spokój, spokój! krzyknął von Heusen.
150 Heather Graham
Posłuchaj, no ty... Joe Stuart i jego krewna nie żyją.
Ta posiadłość zostanie wystawiona na licytację. A ja
teraz...
Skrzypnęły drzwi i rozległ się dzwięczny głos Tess:
Ja żyję, von Heusen!
Nawet w nikłym świetle księżyca i gwiazd widać
było nieprawdopodobne zdumienie, które mignęło
w oczach von Heusena.
Von Heusen nie był olbrzymem. Wysoki, ow-
szem, ale jednocześnie bardzo chudy. Długa, wąska
twarz o nieproporcjonalnie długiej brodzie, blada
niemal trupią bladością. Oczy bardzo jasne, żarzące
się chorobliwym blaskiem. Na koniu siedział w po-
zie niedbałej, z ręką opartą na przednim łęku. Choć
strzelba Jona wycelowana była prosto w jego serce.
Koło von Heusena było tylko czterech konnych.
Tylko czterech i to bardzo nie spodobało się Tess.
Nie było tajemnicą, że von Heusen wynajął sobie
dwudziestu uzbrojonych ludzi, a podczas jego wi-
zyt na ranczu zwykle towarzyszyła mu co najmniej
połowa z nich.
Von Heusen w końcu odzyskał głos.
Panno Stuart, jestem zachwycony, że widzę
panią całą i zdrową.
O, tak, na pewno nie posiada się pan z radości.
Naprawdę się cieszę.
Ty? Ty przeklęta szmato, ty... carpetbaggerze!
Trzeba przyznać, że buzię ma pani niewypa-
rzoną. A ja wpadłem tu do pani, żeby...
%7łeby ukraść wszystko, co zostało po moim
wuju, którego zamordowałeś, łajdaku!
Z nadzieją w sercu 151
Proszę liczyć się ze słowami, panno Stuart!
Mówię tylko prawdę. Bo ja wiem, kto to zrobił.
I ja to udowodnię.
Von Heusen uśmiechnął się.
Pani mi niczego nie udowodni, panno Stuart!
I wie pani, co jeszcze myślę? To ranczo jest mi
sądzone. Po prostu. Dawałem za nie duże pieniądze,
naprawdę duże, a stary Joe za nic nie chciał go
sprzedać. Pani też chyba nie jest skłonna. A szkoda,
bo mi się marzy, żeby pani wyjechała z tego miasta.
Nigdzie nie wyjadę.
Na pani miejscu nie byłbym taki nieustępliwy.
Ja znajdę sposób, żeby się pani pozbyć.
Grozisz jej, von Heusen? spytał Jon.
To raczej ta kobieta mi grozi, imputując, że
czemuś tam jestem winny. A ja grałem w karty
w saloonie, kiedy Indianie zaatakowali wozy Stuar-
ta. Całe to przeklęte miasto zaświadczy. Dlatego
lepiej, żeby ta kobieta stąd wyjechała.
To raczej ty powinieneś zastanowić się nad
wyjazdem.
A niby dlaczego? Bo tak się podoba jakiemuś
mieszańcowi?
Spojrzał wściekle i popędził konia. Koń zbliżył się
do Jona na odległość kroku. Strzelba Jona wypaliła.
Kula niemal drasnęła policzek.
Ej, von Heusen zaczął jeden z jego ludzi, ale
von Heusen podniósł rękę i zawołał: Spokój,
chłopcy! My nie będziemy uciekać się do przemocy,
jak panna Stuart! Odjedziemy stąd, skoro nas tu nie
chcą. A pani, panno Stuart, niech nie zapomina, że ja
152 Heather Graham
pragnę gorąco, aby pani wyjechała z miasta. Wyje-
chała, jak się godzi, wytwornie ubrana, w wygod-
nym dyliżansie. Taka piękna dama...
Na jego twarzy pojawił się obleśny uśmiech. Tess
nie odwracała wzroku. Patrzyła dumnie, śmiało
w odpychającą twarz...
Nagle zmartwiała.
Ten zapach... To dym. Dym unosi się nad powo-
zownią.
Chryste Panie! W jednej chwili pojęła, czemu von
Heusen zjawił się przed werandą tylko z czterema
ludzmi. Reszta jego ludzi poszła do powozowni,
a tam stoi bryczka, powozik i wóz kryty białym
płótnem, w którym teraz schowana jest prasa
drukarska. A lato tego roku jest bardzo suche. Jeśli
powozownia stanie w płomieniach, ogień rozprze-
strzeni się błyskawicznie, przeniesie się na szopy,
stajnie...
Ty sukinsynie!
Von Heusen tylko się uśmiechnął. Lufa strzelby
Jona ani drgnęła. Jon wiedział, że jeśli teraz przesu-
nie ją choć o włos, ludzie von Heusena wystrzelają
ich jak kaczki.
A Tess czuła, że umiera. Jej serce pękało, jej serce
resztką sił szeptało do wuja. O, wuju najukochań-
szy, przebacz mi, przebacz... To już koniec. Nie
zdołałam uchronić ani twego domu, ani dobytku,
ani twoich ukochanych koni, ani prasy... O, wuju...
Nagle tę ciszę triumfu von Heusena i rozpaczy
Tess zakłóciły jakieś dzwięki. Szmery, szelesty do-
chodzące od strony powozowni.
Z nadzieją w sercu 153
Ogień nie wybuchał, choć dym nadal się kłębił.
I nagle z tego dymu zaczęli wychodzić ludzie.
Czterech mężczyzn, bez wątpienia czterech pozo-
stałych ludzi von Heusena. Ręce uniesione nad
głową. Szli bardzo dziwnie, właściwie nie szli, tylko
posuwali się do przodu, drobiąc i podskakując, jako
że spodnie każdego z nich opuszczone były do [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl karpacz24.htw.pl
Dziś dostali bardzo dobrą, prawdziwie niedzielną
kolację.
Dolly odmówiła głośno modlitwę. Podziękowała
Panu Bogu za Jego dary i za to, że są żywi i mogli
razem usiąść przy stole. Potem zapytała Pana Boga,
148 Heather Graham
czy Wszechmogący nie mógłby tych złych ludzi,
wrogów osób zebranych przy tym stole, odesłać już
do miejsca, do którego i tak niechybnie trafią...
Ale bądz wola Twoja. Amen.
Amen odpowiedzieli wszyscy chórem.
Tess zamierzała właśnie przełknąć pierwszy kęs
indyka, kiedy z dworu dał się słyszeć stukot kopyt
końskich. Odłożyła widelec. Iluż to ludzi von Heu-
sen przyprowadził tym razem ze sobą? Pięciu?
Chyba więcej...
Odłożyła serwetkę na stół i powoli podniosła się
z krzesła.
Wybaczcie, proszę.
Niestety, jej spokój wcale nie udzielił się innym.
Dolly, Hank i Jane zerwali się ze swoich krzeseł jak
oparzeni i kiedy szła do drzwi, sunęli za nią jak trzy
cienie.
Zza drzwi dobiegały podniesione głosy.
Stać! Zatrzymać się!
Co on gada?! Chłopaki, patrzcie, to Indianin!
Nie słyszycie?! Bliżej nie podjeżdżać!
Ktoś chyba nie posłuchał. Padło kilka strzałów.
Potem nastąpiła chwila ciszy, niewątpliwie pełnej
zdumienia, i rozległ się głos von Heusena:
Nie strzelać, chłopcy! Przyjechałem tylko po-
gadać z Hankiem i Jane. Mają natychmiast wynosić
się z rancza.
O tym decyduje właściciel rancza, nie ty
oznajmił spokojnie Jon Czerwone Pióro. I nie
ruszaj się, chłopcze, bo dostaniesz kulkę w samo
serce.
Z nadzieją w sercu 149
Do cholery! zagrzmiał von Heusen. A ty
kim właściwie jesteś?
Przyjacielem.
Przyjacielem! No to posłuchaj, ty małpo z czer-
woną gębą! Ta posiadłość nie ma właściciela. Stuar-
ta zabili Indianie, Apacze albo Komanczowie.
Apacze? przerwał Jon. Po raz pierwszy Tess
usłyszała w głosie Jona Czerwone Pióro wyrazną
grozbę. A ja dziwnie jestem pewien, że to nie byli
Apacze. Apacze wchodzą na wojenną ścieżkę i napa-
dają, żeby napełnić swoje brzuchy. I nigdy jeszcze
nie spotkałem Apacza, który by obok ciał zabitych
ludzi zostawił zarżnięte bydło.
No to nie Apacze! Psiakrew, czy to takie
ważne? Może to byli Komanczowie.
Wódz Płynąca Rzeka powiedział, że to nie on.
Ale tu, w okolicy, żyje niejedno plemię Koman-
czów!
Tak. Ale Komanczowie, tak samo jak Apacze,
jeśli coś robią, to robią dobrze. Dotyczy to również
skalpowania. Biali też skalpują, czytałem gdzieś, że
tu, na Zachodzie, skalpowali już w szesnastym
stuleciu. Ale biały człowiek robi to w pośpiechu,
biały człowiek robi to niedbale. A żaden Komancz
i żaden Apacz nie zrobi tego niedbale, niezależnie od
tego, jakby się nie śpieszył.
Ej, von Heusen! Szkoda gadać z tym czer-
wonym mruknął któryś z jego kompanów. Le-
piej od razu go powiesić...
No to spróbuj powiedział Jon.
Spokój, spokój! krzyknął von Heusen.
150 Heather Graham
Posłuchaj, no ty... Joe Stuart i jego krewna nie żyją.
Ta posiadłość zostanie wystawiona na licytację. A ja
teraz...
Skrzypnęły drzwi i rozległ się dzwięczny głos Tess:
Ja żyję, von Heusen!
Nawet w nikłym świetle księżyca i gwiazd widać
było nieprawdopodobne zdumienie, które mignęło
w oczach von Heusena.
Von Heusen nie był olbrzymem. Wysoki, ow-
szem, ale jednocześnie bardzo chudy. Długa, wąska
twarz o nieproporcjonalnie długiej brodzie, blada
niemal trupią bladością. Oczy bardzo jasne, żarzące
się chorobliwym blaskiem. Na koniu siedział w po-
zie niedbałej, z ręką opartą na przednim łęku. Choć
strzelba Jona wycelowana była prosto w jego serce.
Koło von Heusena było tylko czterech konnych.
Tylko czterech i to bardzo nie spodobało się Tess.
Nie było tajemnicą, że von Heusen wynajął sobie
dwudziestu uzbrojonych ludzi, a podczas jego wi-
zyt na ranczu zwykle towarzyszyła mu co najmniej
połowa z nich.
Von Heusen w końcu odzyskał głos.
Panno Stuart, jestem zachwycony, że widzę
panią całą i zdrową.
O, tak, na pewno nie posiada się pan z radości.
Naprawdę się cieszę.
Ty? Ty przeklęta szmato, ty... carpetbaggerze!
Trzeba przyznać, że buzię ma pani niewypa-
rzoną. A ja wpadłem tu do pani, żeby...
%7łeby ukraść wszystko, co zostało po moim
wuju, którego zamordowałeś, łajdaku!
Z nadzieją w sercu 151
Proszę liczyć się ze słowami, panno Stuart!
Mówię tylko prawdę. Bo ja wiem, kto to zrobił.
I ja to udowodnię.
Von Heusen uśmiechnął się.
Pani mi niczego nie udowodni, panno Stuart!
I wie pani, co jeszcze myślę? To ranczo jest mi
sądzone. Po prostu. Dawałem za nie duże pieniądze,
naprawdę duże, a stary Joe za nic nie chciał go
sprzedać. Pani też chyba nie jest skłonna. A szkoda,
bo mi się marzy, żeby pani wyjechała z tego miasta.
Nigdzie nie wyjadę.
Na pani miejscu nie byłbym taki nieustępliwy.
Ja znajdę sposób, żeby się pani pozbyć.
Grozisz jej, von Heusen? spytał Jon.
To raczej ta kobieta mi grozi, imputując, że
czemuś tam jestem winny. A ja grałem w karty
w saloonie, kiedy Indianie zaatakowali wozy Stuar-
ta. Całe to przeklęte miasto zaświadczy. Dlatego
lepiej, żeby ta kobieta stąd wyjechała.
To raczej ty powinieneś zastanowić się nad
wyjazdem.
A niby dlaczego? Bo tak się podoba jakiemuś
mieszańcowi?
Spojrzał wściekle i popędził konia. Koń zbliżył się
do Jona na odległość kroku. Strzelba Jona wypaliła.
Kula niemal drasnęła policzek.
Ej, von Heusen zaczął jeden z jego ludzi, ale
von Heusen podniósł rękę i zawołał: Spokój,
chłopcy! My nie będziemy uciekać się do przemocy,
jak panna Stuart! Odjedziemy stąd, skoro nas tu nie
chcą. A pani, panno Stuart, niech nie zapomina, że ja
152 Heather Graham
pragnę gorąco, aby pani wyjechała z miasta. Wyje-
chała, jak się godzi, wytwornie ubrana, w wygod-
nym dyliżansie. Taka piękna dama...
Na jego twarzy pojawił się obleśny uśmiech. Tess
nie odwracała wzroku. Patrzyła dumnie, śmiało
w odpychającą twarz...
Nagle zmartwiała.
Ten zapach... To dym. Dym unosi się nad powo-
zownią.
Chryste Panie! W jednej chwili pojęła, czemu von
Heusen zjawił się przed werandą tylko z czterema
ludzmi. Reszta jego ludzi poszła do powozowni,
a tam stoi bryczka, powozik i wóz kryty białym
płótnem, w którym teraz schowana jest prasa
drukarska. A lato tego roku jest bardzo suche. Jeśli
powozownia stanie w płomieniach, ogień rozprze-
strzeni się błyskawicznie, przeniesie się na szopy,
stajnie...
Ty sukinsynie!
Von Heusen tylko się uśmiechnął. Lufa strzelby
Jona ani drgnęła. Jon wiedział, że jeśli teraz przesu-
nie ją choć o włos, ludzie von Heusena wystrzelają
ich jak kaczki.
A Tess czuła, że umiera. Jej serce pękało, jej serce
resztką sił szeptało do wuja. O, wuju najukochań-
szy, przebacz mi, przebacz... To już koniec. Nie
zdołałam uchronić ani twego domu, ani dobytku,
ani twoich ukochanych koni, ani prasy... O, wuju...
Nagle tę ciszę triumfu von Heusena i rozpaczy
Tess zakłóciły jakieś dzwięki. Szmery, szelesty do-
chodzące od strony powozowni.
Z nadzieją w sercu 153
Ogień nie wybuchał, choć dym nadal się kłębił.
I nagle z tego dymu zaczęli wychodzić ludzie.
Czterech mężczyzn, bez wątpienia czterech pozo-
stałych ludzi von Heusena. Ręce uniesione nad
głową. Szli bardzo dziwnie, właściwie nie szli, tylko
posuwali się do przodu, drobiąc i podskakując, jako
że spodnie każdego z nich opuszczone były do [ Pobierz całość w formacie PDF ]