[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bracia zgromadzili się wokół mnie, policzyłem ich, żeby sprawdzić, czy któryś nie zaginął. Zamiast
szesnastu doliczyłem się siedemnastu. Rosjanin stał wśród nich, ale jego nie uwzględniłem w liczeniu.
Zaprowadziłem ich do zwykłych drzwi obok wrót i otworzyłem je kluczem uniwersalnym.
Kiedy wszyscy bezpiecznie weszli do środka, zamknąłem i zaryglowałem drzwi.
Bracia położyli na podłodze przyniesione rzeczy, otrzepali się ze śniegu i zdjęli kaptury.
Siedemnastym zakonnikiem był brat Leopold, nowicjusz, który często pojawiał się i znikał jak duch.
Jego piegowata twarz wyglądała mniej zdrowo niż wcześniej i nie doszukałem się na niej śladu
zwykłego słonecznego uśmiechu.
Leopold stał obok Rosjanina. Nie umiałem tego sprecyzować, ale coś w ich postawie i zachowaniu
sugerowało, że są sprzymierzeńcami.
ROZDZIAA 40
Romanovich przykląkł na podłodze garażu i z niedzwiedziej czapy wysypał na beton białe sześciany.
Boki większych okazów miały może cztery centymetry długości, mniejszych może centymetr.
Wypolerowane i gładkie mogłyby być kośćmi do gry bez oczek i wyglądały nie na twór naturalny, ale
sztuczny.
Podrygiwały i obijały się z grzechotem, jakby jeszcze istniało w nich życie. Może pobudzało je
wspomnienie kości które niedawno tworzyły, może miały wbudowany program rekonstrukcji, lecz
brakowało im mocy.
Przywiodły mi na myśl skaczącą fasolę, nasiona meksykańskiego wilczomleczu ożywiane ruchami
żyjących w nich larw ćmy.
Nie sądziłem, że ruchy tych kostek powoduje odpowiednik larw ćmy, ale nie zamierzałem ich
rozgryzać w celu zweryfikowania swojej opinii.
Gdy bracia stanęli dokoła, patrząc na ślepe kości do gry, jeden z większych okazów zatrząsł się
gwałtownie i rozpadł na cztery mniejsze identyczne kostki.
Może pod wpływem tej reakcji mniejszy sześcian przetoczył się i podzielił na cztery mniejsze repliki.
Romanovich oderwał wzrok od tych samoistnie dzielących się brył i spojrzał w oczy bratu
Leopoldowi.  Kwantomizują  powiedział nowicjusz.
Rosjanin pokiwał głową.  Co tu się dzieje?  zapytałem.
Zamiast odpowiedzieć, Romanovich skierował uwagę z powrotem na kości i mruknął jakby do siebie:
 Niewiarygodne. Ale gdzie ciepło?
Jakby to pytanie go przestraszyło, Leopold cofnął się o dwa kroki.
 Chciałbyś być trzydzieści kilometrów stąd  rzekł Romanovich do niego.  Trochę na to za
pózno.
 Znaliście się przed przyjazdem tutaj  zauważyłem. Kostki z coraz większą szybkością rozpadały
się na coraz mniejsze repliki.
mniejsze repliki.
Spojrzałem na braci, spodziewając się, że poprą moje żądanie odpowiedzi od Rosjanina. Zobaczyłem,
że skupiają uwagę nie na Romanovichu czy Leopoldzie, ale na mnie i na dziwnych  i wciąż coraz
mniejszych  obiektach na podłodze.
Brat Alfonse powiedział:
 Odd, w samochodzie, gdy zobaczyliśmy, że to coś wyłania się ze śnieżycy, w przeciwieństwie do
nas nie byłeś oszołomiony.
 Byłem... odebrało mi mowę.
 Drga ci powieka  stwierdził brat Quentin, patrząc na ranie ze zmarszczonymi brwiami.
Niewątpliwie w podobny sposób gromił wzrokiem licznych podejrzanych w pokoju przesłuchań
wydziału zabójstw.
Gdy kostki się dzieliły, a ich liczba dramatycznie rosła, łączna masa nie powinna się zmieniać. Pokrój
jabłko w kostkę, a kawałki będą ważyć tyle samo, co cały owoc. Ale tutaj masa znikała.
Taki stan rzeczy sugerował, że mimo wszystko bestia była istotą nadnaturalną, skoro objawiła się pod
postacią materii o masie większej  ale nie bardziej realnej  niż ektoplazma.
Teoria ta nastręczała wiele problemów. Po pierwsze, brat Timothy był martwy, i to nie duch go zabił.
Terenówka nie została przewrócona przez rozzłoszczonego poltergeista.
Sądząc po upiornej minie, która starła cały słoneczny urok z chłopięcej twarzy, brat Leopold był
wyraznie skupiony na innej  i znacznie bardziej przerażającej koncepcji - niż zjawisko
nadnaturalne.
Kostki na podłodze stały się tak liczne i maleńkie, że
przypominały rozsypaną sól. A potem... beton znów był pusty,
jakby Rosjanin nie wysypał niczego z kapelusza.
Z kolorami wracającymi na twarz brat Leopold zadrżał z ulgi.
Romanovich po mistrzowsku zmienił kierunek ciekawości, która mogła skupić się na nim. Podniósł
się i chcąc pogłębić intuicyjne przekonanie braci, że wiem więcej niż oni dwaj, zapytał:
 Panie Thomas, co to było?
Wszyscy bracia popatrzyli na mnie. Zdałem sobie sprawę, że  obnosząc się z uniwersalnym
kluczem i enigmatycznym zachowaniem  zawsze byłem dla nich postacią bardziej tajemniczą niż
Rosjanin czy brat Leopold.
 Nie wiem  odparłem.  Chciałbym wiedzieć.
 Nie drgnęła mu powieka  oznajmił brat Quentin.  Nauczyłeś się panować nad tikiem, czy
naprawdę jesteś szczery?
Zanim zdążyłem się odezwać, opat Bernard poprosił:
- Odd, chciałbym, żebyś opowiedział braciom o swoich wyjątkowych zdolnościach.
Wodząc wzrokiem po twarzach, z których biła ciekawość, powiedziałem:
- Na całym świecie, proszę ojca, jest tylko kilka osób, które znają mój sekret, mniej niż połowa liczby
tu obecnych. To... jak publiczne wyjawienie tajemnicy.
- Przykażę, aby uważali się za twoich spowiedników. Twój sekret stanie się tajemnicą spowiedzi.
- Nie dla wszystkich  zaznaczyłem. Nie zawracałem sobie głowy oskarżaniem brata Leopolda o
nieszczerość postulatu i ślubów nowicjusza. Patrzyłem na Romanovicha.
 Nie wyjdę  oświadczył Romanovich i włożył niedzwiedzią czapę na głowę jakby dla
podkreślenia swoich słów.
Wiedziałem, że nie ustąpi i wysłucha tego, co musiałem powiedzieć innym, ale zapytałem:
 Nie musi pan udekorować paru zatrutych placków?
 Nie, panie Thomas. Udekorowałem wszystkich dziesięć. Po kolejnym zlustrowaniu
zaciekawionych twarzy zakonników wyznałem:
 Widzę zmarłych, którzy zwlekają z odejściem z tego świata.
 Ten facet  wtrącił brat Piącha  może unikać odpowiedzi na pytania, ale umie kłamać nie lepiej
niż dwulatek.
 Dziękuję. Chyba.
 Zanim Bóg mnie powołał  mówił Piącha  żyłem w brudnym morzu kłamców i kłamstw, i
pływałem równie dobrze jak każdy inny bandzior. Odd... nie jest taki jak oni, nie jest taki jak dawny
ja. Prawda jest taka, że nie znam nikogo takiego jak on.
Po tych miłych, płynących z serca słowach poparcia opowiedziałem swoją historię jak najbardziej
zwięzle, wspomi-
nając, że przez wiele lat pracowałem z komendantem policji w Pico Mundo, który poręczył za mnie w
rozmowie z opatem Bernardem.
Bracia słuchali jak urzeczeni, bez wyrażania wątpliwości. Doktryna ich wiary nie obejmuje duchów i
bodachów, ale byli ludzmi, którzy żyją w niezachwianym przekonaniu, że świat jest dziełem boskim i
że obowiązuje w nim uświęcony pionowy porządek. Po odkryciu, w jaki sposób wytłumaczyć sobie
istnienie potwora z burzy  czyli uznać go za demona  nie popadli w duchowy czy intelektualny
zamęt, gdy przemądrzały były kucharz kazał im wierzyć, że jest nawiedzany przez niespokojnych
zmarłych i w miarę możliwości próbuje im pomóc.
Nie kryli wzruszenia na wieść, że brat Constantine nie popełnił samobójstwa. Pozbawiona twarzy
postać Zmierci z wieży bardziej ich zaintrygowała, niż wystraszyła, i zgodzili się, że jeśli tradycyjne
egzorcyzmy mają okazać się skuteczne, to prędzej podziałają na widmo z wieży niż na hiperszkielet,
który wywrócił terenówkę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karpacz24.htw.pl